12 opowieści na 12 miesięcy w drodze. Rzecz o wspomnieniach i jedzeniu
W tym roku święta spędzamy w domu. Przygotowania idą pełną parą, w końcu Wigilia już jutro. Zapakowaliśmy już prezenty, gotowa jest kapusta z grochem, mięsiwa i śledzie. Kiedy trzy dni temu lepiliśmy z Victorem pierogi przypomniałam sobie nasze ostatnie święta, w domu Ilkay w Izmirze. U życzliwych, ciepłych i cudownych ludzi, którzy przyjęli nas z otwartymi ramionami. Takiej dobroci zaznaliśmy dużo w ostatnim roku. W ogóle ostatni rok był inny, wyjątkowy, bardzo mobilny i dynamiczny.
Styczeń
Zaczęliśmy w Turcji, konkretnie w Fethiye nad Morzem Śródziemnym. Dojechaliśmy tam 31 grudnia wczesnym wieczorem. Uciekaliśmy przed uderzeniem zimy i zdążyliśmy rzutem na taśmę. W nocy temperatura spadła poniżej zera, a kilka kilometrów od wybrzeża spadł śnieg. Nowy Rok (i urodziny Victora) przywitaliśmy zimnym piwem i serem, zawinięci w koc z włączoną na maksa klimatyzacją. Turcja z kolei pożegnała nas zimnem i pedałowaniem w bardzo trudnych warunkach.
Co zapamiętamy? Przyjaźń z Marco i dwa tygodnie w Kapadocji i Boże Narodzenie w Izmirze, gdzie na stole obok świątecznych dań, które przygotowałam, nasi tureccy gospodarze postawili meze czyli drobne przystawki i przekąski, tak popularne nie tylko w Turcji, ale na całym Bliskim Wschodzie. Ciekawy miszmasz: ruskie pierogi, czerwony barszcz, sałatka jarzynowa i sałatka za bakłażana, ostre papryczki nadziewane serem i orzechami włoskimi a na deser sernik i pistacjowa baklava.
Więcej opowieści z Turcji:
- Pieskie życie
- Najważniejsi są ludzie czyli tydzień w Izmirze
- Ucieczka przed zimnem, pierwszy rowerostop i nocleg w meczecie
Luty
Z blisko miesiąca spędzonego na Kaukazie bez wątpienia najlepiej zapamiętam Armenię i jej mieszkańców. Autostop działał tak doskonale, że pierwszego dnia nie zdążyliśmy nawet wybrać pieniędzy z bankomatu – po prostu samochody zatrzymywały się zanim zaczęliśmy na nie machać. Ta dość kuriozalna sytuacja doprowadziła do tego, że skończyliśmy biwakując przy tysiącletnim klasztorze. Było magicznie i wyjątkowo.
W Armenii trafiliśmy też do samochodu opiekuńczych mafiosów i domu inspirującego pół krwi Ekwadorczyka i pół krwi Amerykanina.
Więcej opowieści z Kaukazu:
Marzec
Iran. Wizyta w kurdyjskiej restauracji serwującej kebaby. Kebaby irańskie nie mają nic wspólnego z ociekającymi tłuszczem wrapami, jakie można kupić w aktualnej ojczyźnie kebaba, czyli Polsce. Nie, irańskie kebaby, to małe dzieła sztuki. Mięso, w zależności od regionu będzie to jagnięcina, wołowina, rzadziej drób, jest długo marynowane a dobór przypraw jest pilnie strzeżoną tajemnicą. W Kurdystanie próbowaliśmy kebaby z jagnięciny. Mielone mięso było wspaniale przyprawione, następnie nadziane na szpadki i grillowane w bardzo wysokiej temperaturze. Serwuje się je z dodatkiem grillowanym pomidorów i cebuli, siekanej sałatki i cienkiego chleba. Cały szkopuł polega na tym, że kebaby je się w ściśle określony sposób. Najpierw trzeba urwać niewielki kawałek chleba, który przypomina trochę nasze podpłomyki. Następnie trzeba go nadziać dodatkami – przede wszystkim mięsem, w dalszej kolejności dodatkami. Nic trudnego, pomyślicie… A jednak. Przygotowany kęs musi być mały. Tak mały, żeby bez problemy zmieścił się do buzi. Napychanie się jedzeniem jest nieeleganckie. Wierzcie mi, niełatwo jedną ręką przygotować kęs idealny.
Więcej opowieści z Iranu:
Kwiecień
Po trzech miesiącach zachwytów przyszła pora na rozczarowanie. W końcu w przyrodzie nic nie ginie, a równowaga musi być zachowana. Do Nepalu jechaliśmy pełni oczekiwań i nadziei. Nawet nie wiem czego się spodziewałam poza Himalajami. Po prostu chciałam zobaczyć Katmandu, być w pobliżu Mount Everestu. Spocić się, zmęczyć, zasapać, a potem piać z zachwytu. OK, udało się spocić, udało się zasapać i mocno zmęczyć, tylko na zachwyt nie starczyło czasu, bo nasz trekking do EBC został przerwany kontuzją kolana Victora. Nie zawsze wszystko wychodzi…
Więcej o Nepalu:
Maj
Maj, najpiękniejszy miesiąc w Polsce spędziliśmy w buddyjskim Ladakh. Wysokie szczyty, turkusowe jeziora, roześmiani mieszkańcy i… ból pupy po godzinach spędzonych na siodełku indyjskiej legendy – motocykla Royal Enfield. Wdrapanie się na rzekomo najwyższą przejezdną przełęcz na świecie (ponad 5000 m n.p.m.) dało nam w kość.
Wyraźnie powinnam podkreślić, że przejechanie tej koszmarnej trasy zawdzięczam mojemu mężowi. Po pierwszym dniu zarzekałam się, że nigdy więcej, że aż takiej adrenaliny nie potrzebuję w życiu… Do czasu. Kolejnego dnia ochoczo wsiadłam na motocykl i domagałam się więcej 😉
Więcej opowieści z Ladakh:
Czerwiec
Z suchego i wysokogórskiego Ladakh położonego przy granicy z Pakistanem i Chinami przejechaliśmy do Kerali, tropikalnego raju. To tutaj planował dopłynąć Kolumb kiedy przez przypadek trafił do Ameryki. Kerala to ojczyzna przypraw, rośnie tu wszystko i wszystkiego jest w bród. My znaleźliśmy tutaj przyjaźń na całe życie.
Poza tym zobaczyliśmy plantacje ananasów, kauczuku, gałki muszkatołowej. Zajadaliśmy się mango, papajami, owocami chlebowca, keralskimi kotletami mielonymi, rybnym curry, pure z tapioki i innymi daniami, których nazw nie pamiętam, a to wszystko w ciągu jednego dnia 😉
Więcej opowieści z Kerali:
Lipiec
Hongkong szalenie nas zaskoczył. Spodziewaliśmy się betonowej dżungli, a zastaliśmy miasto nowoczesne, acz… zielone. Lwia część Hongkongu to szlaki spacerowe, lasy i trasy do trekkingu. Spędziliśmy tam tydzień, choć pewnie i dwa lata nie wystarczyłyby, żeby dokładnie poznać to miasto. Trekking, który zrobiliśmy prawie przyprawił nas o udar słoneczny (bardzo mądrze ruszyliśmy na szlak ok. 11), ale widoki rekompensowały wszystko. A najlepsze przyszło na koniec. Trekking bowiem zakończył się na plaży. Raj na ziemi…
Więcej opowieści z Hongkongu:
Sierpień
Poprzez fascynujące miasto przyszłości jakim jest Szanghaj i kolebkę tradycji jaką jest Pekin, powoli zaprzyjaźnialiśmy się z Chinami. Już pierwszy dzień w tym kraju był wyjątkowy. Blisko dwie godziny zajęło nam znalezienie taniego hotelu w 3-milionowym mieście, w którym chyba byliśmy jedynymi turystami. Potem musieliśmy zjeść kolację pałeczkami… A na talerzu znalazły się cieniutkie kluski i drobno siekane warzywa. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Szybko opanowaliśmy sztukę jedzenia pałeczkami, doprowadziliśmy do perfekcji podstawy komunikacji niewerbalnej i przyzwyczailiśmy się do bycia w centrum zainteresowania.
Więcej opowieści z Chin:
- Chińskie kroniki część I. W drodze do Longyan i Tulou
- Chińskie kroniki część IV. Hangzhou i polityka jednego dziecka
Wrzesień
Mongolia była ciekawym kulinarnym doświadczeniem. Dieta oparta na mięsie nie przypadła mi do gustu. Pochwała, ba wręcz uwielbienie tłuszczu, jest zrozumiałe biorąc pod uwagę warunki klimatyczne, ale jednak dla osoby z zewnątrz, mongolskie jedzenie jest trudne do przełknięcia, choć miałam okazję spróbować zaskakująco dobrych rzeczy. Taką niespodzianką był na przykład pyszny i gestu jogurt z koziego mleka. Smakowało mi też podstawowe danie mongolskiej kuchni czyli mięso duszone z dodatkiem cebuli i ziemniaków, podawane z domowe roboty makaronem. Nie jest to eksplozja smaku, ale mięso szczęśliwych zwierząt, które całe swoje życie wypasały się na mongolskim stepie, smakuje wolnością. I choć pewnie nie byłabym wniebowzięta gdybym musiała jeść to danie codziennie, to jednak cieszę się, że spróbowałam.
Więcej opowieści z Mongolii:
Październik i listopad
Połączyłam dwa miesiące, bo obydwa upłynęły nam pod znakiem autostopu w Chinach, ale nie o tym chciałam tutaj napisać. Chiny to kulinarne objawienie. Każda prowincja to osobny świat. Różne produkty, różne sposoby przygotowania i różne smaki. Tylko raz w ciągu trzech miesięcy, które spędziliśmy w Chinach, podano nam danie, które było kiepskie. Kiepskie, bo odgrzewane, a w Chinach przyzwyczailiśmy się do świeżości. Chińczycy w 10 minut potrafią w woku wyczarować cuda. Kilka świeżych warzyw, kawałek tofu, szczypta przypraw, chlust oleju i mamy parujące danie. Street food jest niesamowity. Grillowane szaszłyki z warzyw, mięsa czy ryb, pierożki i bułeczki na parze, chrupiące warzywa serwowane z pikantnymi noodlami, małe pączki obtoczone w słodkim sosie i posypane sezamem, gotowane słodkie ziemniaki i kolby kukurydzy. Chińczycy uwielbiają jeść i jedzą ciągle. W sumie biorąc pod uwagę bogactwo smaków, wcale im się nie dziwię.
Więcej opowieści z Chin:
- Mongolia Wewnętrzna kulinarnie, czyli Chiny z kulinarnym smaczkiem
- Chińskie kroniki część VI. Hohhot. Ceremonia parzenia herbaty i degustacja wina
Grudzień
Wróciliśmy do Polski! Święta w domu, z rodziną i przyjaciółmi. Domowe jedzenie, wygodna kanapa i wanna ciepłej wody z bąbelkami, wino i sery. Kampinoski las. Warszawa zimą. Lepienie pierogów, kręcenie pasztetu, doprawianie śledzi, pieczenie sernika i zawijanie karkówki w roladę. Tak wygląda nasz grudzień.
Co będzie w przyszłym roku? Dużo prezentacji w Polsce i w Hiszpanii, nowych tekstów na blogu, nowych przygód i miejsc, a przede wszystkim przyjaciół (taką mamy nadzieję). Stay tuned!
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments