skip to Main Content

Krótki romans z Gruzją, czyli kilka dni w Tbilisi i Kachetii

Do Tbilisi dotarliśmy późnym popołudniem i czasu starczyło nam tylko na krótką rundkę w okolicy Placu Wolności. Nie zachwyciło mnie to, co zobaczyłam. Dość brudno, głośno, mnóstwo trąbiących samochodów i barman, który na siłę próbował zawyżyć cenę rachunku za dwa piwa i bakłażanowego zawijasa z orzechową pastą. Za to w hostalu natknęliśmy się na Pablo, Argentyńczyka, którego poznaliśmy w Kapadocji. Świat jest mały. Pablo pozytywnie nastroił nas na autostopowanie po Gruzji.

Tbilisi

Następnego dnia (a była to sobota) Tbilisi wyglądało zupełnie inaczej. Nie wiem czy o 10 rano kierowcy jeszcze spali, ale jakoś ludzi było mniej, a ulice stały się jakby przyjaźniejsze. Zagłębiliśmy się w starówkę i tym razem się nie rozczarowaliśmy. Kręcąc się bez mapy po uliczkach, co chwilę natykaliśmy się na urokliwe zakątki. A to przekrzywioną wieżę zegarową, a to kolejne kościoły (szczególnie zachwyciła nas katedra Sioni), a to rozpadające się budynki podtrzymywane metalowymi balami. Wszystko miało swój urok. Chyba udało nam się poznać Tbilisi od tej ciekawszej strony. Ciekawszej oczywiście dla nas.

Zawsze woleliśmy raczej zgubić się w labiryncie małych uliczek niż kroczyć szerokimi alejami pełnymi sklepów i restauracji. Tak było i w tym przypadku. Główna aleja, czyli aleja Szoty Rustawelego, to ścisłe centrum miasta. Ta najbardziej reprezentatywna ulica ciągnie się od monumentalnego Placu Republiki do stacji metra Rustaweli. Znajdujące się przy niej gmachy Galerii Narodowej, Opery czy Muzeum Narodowego mają swój urok (szczególnie Opera!), ale i tym razem zamiast kroczyć aleją woleliśmy skoczyć w bok. Na przykład do parku, który ciągnie się na w dół na tyłach Galerii Narodowej. Przyjemny w ciągu dnia, fajnie poobserwować odpoczywających tu mieszańców, tych młodszych z najnowszymi modelami smartofonów i tych starszych z gazetą czy książką. Park, szczególnie jego niższa część jest ładnie oświetlony wieczorem, a można nim dojść do kwiatowego bazaru, a także… dużego Carrefoura, w którym można kupić naturalne (!!!) masło sprzedawane na wagę czy gruzińskie piwo (z browaru, który liczy sobie ponad 500 lat) rozlewane prosto do plastikowych butelek (litr za równowartość około 3,5 zł). Takie rarytasy we francuskim markecie tylko tutaj 😉 Za to kręcąc się w okolicy naszego hostalu natknęliśmy się na polski bar. Warszawa, bo tak się nazywa przybytek, jest jednym z najpopularniejszych miejsc na wieczorne piwko czy wódeczkę. Możemy więc wypić kieliszek czaczy, żubrówki albo soplicy. A do tego kartofel z gzikiem, śledzik czy nóżki w galarecie. Czysty folklor.

Co jeszcze podobało nam się w Tbilisi? Muzeum Narodowe. Chociaż panie w kasie przypominają kasjerki na Dworcu Centralnym piętnaście lat temu, to i tak warto. Jeśli nie jesteście fanami muzeów, można skupić się tylko na niektórych wystawach. My obeszliśmy całość, ale najbardziej spodobał nam się archeologiczny skarbiec, czyli kolekcja starożytnych złotych i srebrnych artefaktów z czasów tak dawnych jak XVIII – III w. p.n.e. Można spędzić naprawdę sporo czasu podziwiając kunsztowne diademy, bransolety, naszyjniki, wsuwki podtrzymujące włosy, kolczyki i inne rytualne przedmioty, szczególnie jeśli uświadomimy sobie, że ponad dwa tysiące lat temu ozdabiały one oblicza ludzi zamieszkujących te ziemie.

Zupełnie inną wystawą jest Kaukaskie muzeum na kółkach, czyli zbiór artefaktów z osobistej kolekcji gruzińskiego fotografa Alexandra Roinishviliego, który po śmierci zapisał cały swój majątek na poczet przyszłego muzeum etnograficznego (fragment jego testamentu jest jednym z elementów ekspozycji). Alexander Roinishvili był swoją drogą niesamowicie ciekawą postacią. Pochodził z ubogiej rodziny. W wieku 14 lat przyjechał do Tbilisi i zaczął pracować w słynnym fotograficznym atelier, by po kilku latach otworzyć własne studio. Wtedy też zaczął podróżować po całym Kaukazie i zbierać antyczne eksponaty. Poza tworzeniem unikatowej kolekcji etnograficznej i archeologicznej, regularnie fotografował zabytki i krajobrazy, które stanowiły podstawę dla jego muzeum na kółkach, którym przemierzał nie tylko Kaukaz. Dotarł również do Moskwy, Samary, Sankt Petersburga czy Astrachania, rozsławiając Kaukaz. Mnie zachwyciły jego fotografie, choć kolekcja eksponatów, które zgromadził, jest równie imponująca.

Na koniec zostawiłam najtrudniejszą ekspozycję – sowiecką okupację w latach 1921 – 1991. Przyznam, że chyba największe wrażenie zrobił na mnie krótki film, szalenie współczesny, bo z ostatniej wojny, kiedy to koalicja Abchazji, Osetii Południowej i Rosji zaatakowała Gruzję. Twarz przemawiającego Putina i Miedwiediewa i bombardowane miasta są wstrząsające. Marsz Gruzinów z flagami, krzyczącymi, że są Gruzinami, a nie Rosjanami przypominał kijowski Majdan. Nie sposób nie myśleć o Ukrainie.

Kachetia

W Tbilisi musieliśmy zdecydować co jeszcze uda nam się zobaczyć zanim udamy się w kierunku Armenii. Tak naprawdę opcję były dwie – autostop do Kazbegi albo do Kachetii. Wybór padł na opcję numer dwa. W niedzielę rano dojechaliśmy miejskim autobusem prawie za rogatki miasta i po 10 minutach siedzieliśmy wygodnie w samochodzie, który miał nas zawieźć prosto do malowniczego Sighnagi. Tak też się stało, ale jakie było nasze zdziwienie kiedy młody pan kierowca zażądał od nas 30 lari za przejazd. Roześmialiśmy się, bo myśleliśmy, że żartuje, szczególnie, że jasno wyjaśniliśmy na początku, że „niet djengi, tolko autostop”. W naszej obronie stanął lokalny taksówkarz i ostatecznie kierowca obszedł się smakiem, a my byliśmy w Sighnagi. Zaczęliśmy kręcić się po miasteczku i kiedy zdecydowaliśmy, że poszukamy rodzinnego pensjonatu, który polecono nam w Tbilisi, zaczepił nas kolejny sęp (czyt. facet proponujący nocleg w swoim pensjonacie). Już mieliśmy go spuścić na banana, kiedy zagadał, że chyba jego szukamy. Że jak?!Okazało się, że Victor trzymał w ręku wizytówkę pensjonatu, który polecono nam w Tbilisi, a którego nasz „sęp” był właścicielem. Sęp przestał sępem a stał się szalenie miłym Davidem z żoną (mówiącą doskonale po hiszpańsku) i dwójką dzieci, a pensjonat to jego dom rodzinny, w którym mieszkają jego rodzice, brat i pięćdziesiąt pięć innych osób. To typowy gruziński otwarty, ciepły dom, w którym zawsze znajdzie się dobre słowo i coś do zjedzenia (i picia oczywiście). Poza pokojem skusiliśmy się również na kolację przygotowaną przez mamę Davida, suto zakrapianą domowym winem. Nie dość, że jedzenie palce lizać i w nadmiarze, to wino… po prostu bajka. Młode czerwone wytrawne wino, w 100% naturalne, bez chemicznych dodatków.

Będąc w Kachetii, koniecznie chcieliśmy zobaczyć winnice. David poradził nam, że najlepiej będzie jeśli dostaniemy się do miasteczka Kvareli, gdzie znajdują się aż trzy winnice organizujące degustacje. W tym kierunku jechał akurat brat Davida, jak się okazało policjant. Cóż, w Gruzji kryminalny jeździ odpicowanym mercedesem i grzeje ile fabryka da. Mając śmierć w oczach chętnie wysiedliśmy na rozwidleniu 17 km przed Kvareli. Złapanie kolejnego stopa zajęło nam jakieś pięć minut, a nasz kierowca zawiózł nas pod same drzwi winiarni Khareba. To dość młoda firma. W Kvareli znajduje się ich główny nietuzinkowy magazyn, który obejmuje prawie osiem kilometrów tuneli wydrążonych w granitowej skale. Ta naturalna chłodnia utrzymuje stały poziom wilgotności, dzięki czemu 25 000 butelek przechowywanego tutaj wina znajduje się w idealnych warunkach. Sama winnica to kilka lokalizacji na terenie całego kraju (bo w Kharebie wytwarza się wino z jedenastu szczepów endemicznych gruzińskich winorośli). W Kharebie wino powstaje zarówno metodą europejską (mocno upraszczając, dojrzewa w drewnianych beczkach) jak i gruzińską. Metoda gruzińska polega na wyciśnięciu soku z winogron i przelaniu go do specjalnych glinianych amfor (tzw. qvevri), które są zakopane w ziemi. Następnie wino spokojnie fermentuje i dojrzewa. Co ciekawe sposób, w jaki wino postaje dzisiaj, niewiele różni się od tego, jak je przygotowywano wieki temu. Zresztą Gruzini z dumą podkreślają, że kultura wina narodziła się właśnie tutaj, a samo słowo wino pochodzi od gruzińskiego słowa gvino. Warto porównać smak i aromat win powstałych w wyniku wykorzystania obydwu metod, europejskiej i gruzińskiej. Ja postawiłam na czerwone wina i muszę przyznać, że bardziej przypadło mi do gustu wino powstałe w qvevri. Jednak dopiero po spróbowaniu białego Mtsvane, które jak się okazało, zostało zwycięzcą w prestiżowym konkursie w 2015 roku w Hongkongu, poczułam różnicę między winami europejskimi a gruzińskimi. To wino jest niepodobne do żadnego innego białego wina, jakie miałam okazję spróbować. Niesamowicie złożony smak, piękny kolor i aromat. Jeśli uda Wam się je znaleźć, gorąco polecam!

Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie

A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe. 

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 2 Comments

  1. Super czytać o miejscach, w których się było 🙂 … i patrzeć na zdjęcia obiektów, które się widziało w naturze.
    Twoje refleksje z Muzeum Narodowego pokazują też jak różny może być odbiór tego samego miejsca, pomimo chyba zbliżonej wrażliwości…
    A co do wina, to rzeczywiście to robione metodą gruzińską smakuje wyjątkowo tam na miejscu (jak zresztą i czacza), no i nie boli głowa! Niestety, zakupione w Kharebie i przywiezione do kraju nie trzyma się długo – to chyba efekt tego, że jest bez konserwantów/siarczynów.
    Teraz czekamy na wrażenia z Armenii.

  2. Przepiękne zdjęcia. Rzeczywiście niezwykle urokliwe miejsca. I jak zawsze bardzo ciekawie to wszystko opisane. Potrafisz wytworzyć nastrój i oddać charakter tych miejsc. Kasiu , jestem wielką fanką Twoich relacji. Pozdrawiam Was serdecznie. Trzymajcie się ciepło. Już nie mogę doczekać się Iranu. Powodzenia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »