Gruzjo, nadchodzimy!
Ostatnie dni są bardzo intensywne i szybkie. Spieszymy się, a pospiechu nie lubimy. Ale niestety pogania nas data wygaśnięcia naszej wizy do Iranu. Najpóźniej 3 marca musimy stawić się w Iranie. Co to oznacza? Ano że tylko trochę liźniemy Gruzję, ale może uda nam się ciut więcej zobaczyć w Armenii. Armenia zawsze była marzeniem Victora, więc Gruzję postanowiliśmy tym razem potraktować ciut po macoszemu.
Ale po kolei. Nasz krótki pobyt w Polsce był miły, ale… krótki. Czasu wystarczyło tylko na odwiedzenie najbliższych, przepakowanie się i krótkie naładowanie akumulatorów. Zanim się obejrzeliśmy, a już byliśmy z powrotem w Stambule, gdzie czekał na nas nasz przyjaciel Marco z naszymi rzeczami, które zostawiliśmy mu kilka dni wcześniej podczas lotniczego maratonu. Pogoda w Stambule nie zachęcała do spacerów. Było zimno, na początku bardzo deszczowo, a potem wietrznie, więc zamiast dreptać po mieście godzinami rozmawialiśmy o wszystkim. Bardzo inspirujący czas. A chwilę potem byliśmy na pokładzie samolotu do Kutaisi.
Gruzjo nadchodzimy!
Po Turcji Gruzja była jak powiew świeżości. Po przylocie (a wylądowaliśmy o 3 nad ranem czasu lokalnego) udaliśmy się do odprawy paszportowej. Powitał nas uśmiechnięty Gruzin i po wbiciu stempelka do paszportu zapytał czy nie chcę flaszeczki wina. A jakże! Pewnie, że chcę! Tym sposobem nasz bagaż został dociążony dwiema butelkami czerwonego wina. Chcieliśmy przespać się na lotnisku do rana, ale nie spodziewaliśmy się, że lotnisko jest tak maleńkie. Czekając aż podróżni opuszczą terminal (a razem z nimi taksówkarze – sępy, dobijające się nawet przez lotniskowe okna), stanęłam przy punkcie informacji turystycznej. Szok! Informacja nie tylko była otwarta o 3 nad ranem, ale co więcej, pracująca tam pani mówiła doskonale po angielsku. Nie mogłam uwierzyć. Po totalnie nie-angielskiej Turcji (łącznie z lotniskami!), Gruzja od razu rzuciła nas na kolana. Poza winami nasz bagaż został dociążony toną ulotek, mapek i informacji. A potem poszliśmy spać. Byliśmy chyba nie małą sensacją – profesjonalnie przygotowani do lotniskowego spania, szybko napompowaliśmy maty, ja wyjęłam nawet swoją magiczną poduszkę i najnormalniej w świecie usnęliśmy. Lotnisko się wyludniło, więc nawet się wyspaliśmy. Rano marszrutka do miasta kosztowała nas 2 lari, choć oczywiście na lotnisku próbowano wcisnąć nam przejazd lotniskowym autobusem za 5 lari. W mieście okazało się, że transport jest śmiesznie tani – przejazd autobusem kosztuje 0,30 lari (ok. 50 groszy!). Noclegi również zaskoczyły nas pozytywnie, zarówno w kwestii ceny jak i standardu. A samo Kutaisi? Tutaj mam już mieszane uczucia.
Kutaisi
Spędziliśmy dwa dni włócząc się po mieście i chowając przed huraganowym wiatrem. Z jednej strony miasto wydało mi się bardzo zaniedbane. Przypomniało trochę Konstancę, którą opisałam w tym poście. Dużo opuszczonych budynków, niektóre z nich w ruinie. Odnowiono tylko część starówki i to w dość nowoczesny sposób, który nie wszystkim przypadnie do gustu. Nam nie przypadł. Jakoś lepiej czuliśmy się spacerując po bocznych uliczkach, które chociaż zaniedbane, wydały nam się po prostu autentyczne. Spacerowaliśmy w okolicach dworca kolejowego (piękne widoki na góry) i po drugiej stronie rzeki Rioni (w okolicach katedry i kościoła Bagrati). Niezależnie jednak od kierunku, w którym pójdziemy, trudno uwierzyć, że to miasto było kiedyś stolicą zachodniej części Gruzji. Szkoda, że czasy świetności ma daleko za sobą. Życie koncentruje się w hali targowej / bazarze w centrum miasta, a także we wszelkiej maści zakładach bukmacherskich. Trzeba natomiast podkreślić, że mieszkańcy są niezwykle życzliwi. Podobnie jak na lotnisku, tak i w Kutaisi nie mieliśmy najmniejszych problemów z komunikacją. Mieszanka polskiego i rosyjskiego z drobnym dodatkiem angielskiego i języka ciała czyniła cuda. Zastanawialiśmy się jak to jest możliwe, że w Turcji nijak szło się dogadać, a w Gruzji dogadujemy się z każdym. To chyba kwestia chęci. Gruzini lubią turystów. Może nie wszyscy, może nie wszędzie, ale nam akurat udaje się trafić na tych, którzy jednak lubią… Miłe to. Co jeszcze zaskoczyło nas w Kutaisi? Panie sprzedające bilety na pociąg! Uśmiechnięte, życzliwe i pomocne. Szok… Tego się nie spodziewaliśmy 😉 A na koniec kilka zdjęć.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments