Szybki autostop do Iranu
Słyszę sapiące ciężarówki. Załadowane tonami towarów mozolnie wspinają się do góry. Wszystkie jak jeden mąż jadą do granicy armeńsko-irańskiej, znajdującej się tuż tuż. Kiedy przejeżdżają zagłuszają szum wody wartko płynącej korytem rzeki Meghri. Po lewej przysiadł rudo-czarny kot. Ciekawa kombinacja. Podobno mamy szczelnie zamykać drzwi do naszego pokoju, bo kot bardzo lubi spać w łóżku. Akurat my nie mamy nic przeciwko miauczącemu sierściuchowi, ale trochę boimy się, że kot może zechcieć zostawić trwały ślad na naszych rzeczach, a tego nie chcemy. To słowem wstępu, bo jesteśmy w Meghri, niewielkim miasteczku, 15 km od granicy z Iranem. Zaszaleliśmy i zafundowaliśmy sobie nocleg w lokalnym pensjonacie. Zostało nam trochę dramów, więc siedzimy na małym balkoniku i popijamy armeńskie piwo Kilikia, bardzo dobre swoją drogą.
Chociaż teoretycznie niewiele dzisiaj zrobiliśmy, to jednak czujemy się zmęczeni. Odkąd wyjechaliśmy z Erywania czas jakby przyspieszył, a dni stały się intensywne. Zgodnie z radami Josephine, która gościła nas pod swoim dachem w Vanadzor, ruszyliśmy z Erywania marszrutką, która miała wywieźć nas w niezłe miejsce do łapania stopa. Zanim dojechaliśmy do tego miejsca, naszym oczom ukazała się autostrada, więc szybko wyskoczyliśmy z rzęcha, którym jechaliśmy, przedrałowaliśmy około 500 m i stanęliśmy na poboczu nowiutkiej wylotówki z Erywania.
Autostop w Armenii i tym razem nas nie rozczarował i po niecałych 10 minutach siedzieliśmy w ładzie, która miała pewnie więcej lat niż ja. Grunt, że grzaliśmy ile fabryka daje w kierunku Yeghegnadzor. Kierowca mieszka w pobliskiej dolinie i przyjechał do Erywania sprzedać jabłka. Handel poszedł nieźle, bo cały samochód był pełen pustych pudeł. Z tyłu brakowało również kanapy, ale Victor sobie poradził i usiadł na plecaku, a ja pół-siedziałam, pół-leżałam, bo fotel pasażera był dość mocno elastyczny. Grunt, że jechaliśmy do przodu.
Pan kierowca miał podobny poziom rosyjskiego do mojego, więc śmiechu było co niemiara kiedy próbowaliśmy się dogadać mieszanką rosyjskiego, armeńskiego i polskiego. Z przerażeniem zerkałam tylko na prędkościomierz, bo naprawdę bałam się, że łada po prostu się rozpadnie. Jestem pełna podziwu dla tych małych samochodzików. Mała dygresja, zarówno mała łada, jak i łada niwa, to absolutna podstawa tutejszego ruchu samochodowego. Niwy są śliczne, szczególnie te klasyczne stare. Tak jak wspomniałam w poprzednim poście (klik), mieliśmy okazję taką jechać i cały czas chodzi mi po głowie taka niwa albo uaz. Oczywiście wszystkie samochody są przerobione na gaz, bo gaz kosztuje grosze, a cena benzyny jest zbliżona do Polski.
Ale wracając do naszej podróży. Zanim udało nam się złapać stopa, naszym oczom ukazał się Ararat! Wreszcie, do tej pory ciągle było bardzo pochmurno i Ararat szczelnie chował się za grubą powłoką chmur. Święta góry Ormian jest rzeczywiście piękna. Niestety znajduje się po drugiej stronie granicy i to granicy nie byle jakiej, bo wrogiej, zamkniętej granicy między Turcją a Armenią. Ormianie tęsknie zerkają na Ararat… Nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia, bo od razu wsiedliśmy do samochodu, a potem tak rzucało, że nie było jak. Cóż, trzeba będzie kiedyś wrócić… Przejechaliśmy również przez Areni, czyli ormiańską Kachetię w miniaturze. Podobnie jak gruzińska Kachetia, Areni też nie zrobiło na nas wrażenia. Szaro-brązowe pola winorośli nie wyglądają zachęcająco. Za to latem musi być tutaj pięknie.
Kierowca łady wysadził nas w Yeghegnadzor i nawet nie fatygowaliśmy się, żeby wyjść za miasto. Stanęliśmy w miarę sensownym miejscu i zaczęliśmy machać. Po niecałych dziesięciu minutach kiedy już się zaczynałam wkurzać (jak ten autostop w Armenii rozpuszcza!!!) zatrzymała się nowiutka wielka ciężarówka marki MAN. Tym razem luksus. Kolejny fart – kierowca powiedział, że wysadzi nas na krzyżówce na Tatev, przed samym Goris. Rewelacja. Jechaliśmy i jechaliśmy, wspinaliśmy się dzielnie pod górę, aż do przełęczy Vorotan, skąd wreszcie zaczął się zjazd. Myśleliśmy o zboczeniu do ormiańskiego Stonehenge, ale głazy, choć widoczne z drogi, przykryte były śniegiem.
Zgodnie z umową, wysiedliśmy na rozwidleniu, choć kierowca koniecznie chciał dowieźć nas do Goris, gdzie mieszka i które kocha całym sercem. Kolejny przykład godnego podziwu lokalnego patriotyzmu. Nasz wcześniejszy kierowca również bił się w pierś, mówiąc, że nigdzie nie jest tak pięknie jak w okolicach Yeghegnadzor. Ale nic to, droga do Goris była rzeczywiście piękna! Przejechaliśmy przez sławną przełęcz Vorotan (2344 m), wszędzie śnieg i lód. Droga to prawie same serpentyny i nieskończona ilość dziur. Dojechaliśmy przed 17, trochę późno, ale nadal mieliśmy ponad dwie godziny dziennego światła. Szybko wrzuciliśmy coś na ząb, zaprzyjaźniliśmy się z okolicznymi burkami i złapaliśmy stopa do najbliższej wsi. Kierowca zaproponował nam, że za 2000 dram zawiezie nas do stacji kolejki (bo do monastyru Tatev wjeżdża się długą kolejną linową), ale grzecznie podziękowaliśmy i zaczęliśmy maszerować.
Po chwili usłyszeliśmy rzężenie. Zbliżał się do nas ledwo dyszący minibus. Machnęliśmy i rzęch się zatrzymał. W środku siedziało dwóch tak roześmianych i pozytywnych mężczyzn, że wskoczyliśmy bez zastanawiania się. Okazało się, że pochodzą z północnej Armenii, a w okolice Goris przyjechali z ziemniakami, które udało im się dobrze sprzedać. Żeby to uczcić postanowili wjechać kolejką do monastyru. Świetny plan, dla nas dodatkowy plus, bo zobaczymy Tatev w miłym towarzystwie. Niestety kiedy pan kierowca zaparkował rzęcha, podeszło do nas trzech ochroniarzy kompleksu kolejki (czułam się jakbyśmy byli przy elektrowni jądrowej, a nie zwykłej kolejce) i zaczęli nas wyrzucać. Bo kolejka zamknięta, poza tym tu nie można parkować (w końcu zaparkowaliśmy na parkingu…). Byli niemili i opryskliwi. Na nasze pytanie czy możemy się rozbić w okolicy, żeby z samego rana móc wjechać na gorę, usłyszeliśmy kategoryczne „NIE”. Okej, skoro nas tu nie chcą, to się zwijamy. Trudno, monastyr poczeka. Pośmialiśmy się z wesołym ziemniaczanym towarzystwem, pogadaliśmy łamanym rosyjskim i pożegnaliśmy się przy znanej nam już krzyżówce. Zjedliśmy kolację (czarna sunia, która stała się naszą przyjaciółką, dostała połowę masła) i szybko się rozbiliśmy. 1800 m na których się znajdowaliśmy zrobiło swoje. Po zachodzie słońca temperatura spadła momentalnie. Nasze śpiwory i maty przeszły kolejny chrzest bojowy i spaliśmy jak susły. Rano przy namiocie już czekała na nas nasza czworonożna koleżanka. Poranna porcja pieszczot była jak trzeba, a że słoneczko przygrzewało to od razu raźniej się robiło na duszy. Później śniadanie – dla nas herbatniki, dla suni druga część masła z chlebem.
Szczęście nam dopisywało. Do Goris podrzuciła nas wyjątkowo leciwa ciężarówka, a po krótkim spacerze do drogi na Iran zatrzymał się koło nas leciwy kamaz. Okazało się, że jedzie do Meghri. Fantastycznie, pod samą granicę. 160 km pokonaliśmy w około 5 godzin. Po drodze była przerwa na kawę, naprawa skrzyni biegów, wspinaczka na przełęcz Meghri (2355 m) i obłędne widoki. To był dobry dzień. A teraz skończę to piwo, bo chyba się ogrzało 😉
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments