Nie taki Iran straszny, czyli pierwsze dni na perskiej ziemi
Co tu dużo gadać, mieliśmy lekkiego pietra przekraczając granicę armeńsko-irańską. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Obawialiśmy się problemów z wizami wbitymi do naszych paszportów w Stambule, szczegółowego przesłuchania na temat planowanej trasy, pytań „po co”, „dlaczego”, „dokąd” i „skąd”, a także wnikliwej kontroli naszych bagaży (lekarstwa i gaz pieprzowy schowałam głęboko…). A wszystko przebiegło całkiem sprawnie. Panowie urzędnicy byli chyba mocno znudzeni, byliśmy jedynymi interesantami i chyba po prostu mieli ochotę pogadać i pochwalić się trochę swoim krajem. Gaworzyliśmy więc blisko czterdzieści minut słuchając o miejscach, które KONIECZNIE musimy zobaczyć.
A potem nasze stopy stanęły na irańskiej ziemi. Jak miało się okazać, naszą jedyną zmorą byli taksówkarze, którzy już na granicy osaczyli nas jak najgorsze sępy. Targowaliśmy się ostro i początkową cenę zbiliśmy o połowę, oznaczało to, że 70 km dzielące nas do najbliższego miasta z którego odjeżdżają autobusy, pokonamy wygodną taksówką za równowartość niecałych 10 dolarów. Nic jednak nie przychodzi łatwo. Taksówkarz zamiast na dworcu próbował nas wysadzić na… kolejnym postoju taksówek. Dziadzie, nie z nami takie numery. Dość silna perswazja przekonała go jednak, że do Tabrizu nie jedziemy taksówką, ale autobusem.
Kiedy w końcu wysiedliśmy na wyczekiwanym dworcu, a taksówkarz odjechał, wszystko nabrało innych kolorów, chociaż lało jak z cebra. Panowie na dworcu byli czarujący i żywo zainteresowani naszymi osobami, szczególnie kiedy zobaczyli, że Victor od razu próbuje nauczyć się perskich cyfr. Swoją drogą, dobrze mu poszło. A w autobusie zakosztowaliśmy legendarnej perskiej życzliwości. Przypadkiem poznana współpasażerka na pytanie o numer autobusu do centrum Tabrizu, zaczęła rozmawiać przez telefon i z uśmiechem prosić nas, żebyśmy się „don’t worry”. Na „don’t worry” reagujemy drgawkami, ale postanowiliśmy dać szansę sympatycznej pani doktor.
Kiedy wysiedliśmy z autobusu, pani doktor kazała nam czekać, a sama zniknęła na chwilę. Po pięciu minutach wróciła w towarzystwie swojej mamy. We dwie wzięły mnie pod ręce (Victor szedł za nami) i poprowadziły do samochodu, w którym czekał tata. Mały peugeot 206 pomieścił naszą trójkę i nasze sporych rozmiarów plecaki. Pojawił się jednak problem. Couchsurfing jest nielegalny w Iranie, a w Tabrizie mieliśmy spać właśnie u gospodarza z CS. Podałam więc naszej zaprzyjaźnionej rodzinie punkt orientacyjny. Kiedy jednak do niego dojechaliśmy rodzina koniecznie chciała nas przekazać w bezpieczne ręce. Złamałam się i podałam telefon do naszego hosta (na poczekaniu wymyślając historyjkę o wspólnych znajomych, żeby za Chiny nie mówić o CS). Oczywiście w piątkę na niego czekaliśmy i dopiero kiedy przyszedł, rodzina zdecydowała, że nic nam nie grozi, mamy gdzie spać i mogą spokojnie odjechać, wcześniej wymieniając się numerami telefonów. Na wszelki wypadek.
Tabriz okazał się dla nas miejscem niesamowitej gościnności, momentami wręcz lekko zaborczej. Mieszkaliśmy w obszernym i bardzo wygodnym mieszkaniu razem z naszym gospodarzem (młodym 19-letnim uczniem liceum) i jego rodzicami. Pierwszego dnia od razu przeszliśmy niezły chrzest bojowy, kiedy naszych gospodarzy odwiedziła liczna rodzina. Język ciała, żywa gestykulacja i uśmiechy od ucha do ucha okazały się najlepszym tłumaczem. Było pyszne jedzenie, mnóstwo nieporozumień, tańce i rozmowy o siatkówce. A następnego dnia po obfitym śniadaniu ruszyliśmy do miasta. Ale nie sami. O nie. Razem z parą Turków (również goszczeni w ramach CS) zostaliśmy zapakowani do samochodu przez naszych irańskich „rodziców” (jak sami się nazywali) i obwiezieni po mieście.
Prawdopodobnie nigdy nie trafilibyśmy do miejsc, w które nas zawieziono. Absolutną wisienką na torcie była wizyta w meczecie w trakcie modlitwy. Panowie na prawo, panie na lewo, w dodatku w hijabie, który koszmarnie plątał się między nogami. Ale wrażenie było niesamowite. Modlitwa modlitwą, ale meczet to również miejsce rozmów i plotek. Oczywiście jak najciszej, ale kobiety doskonale wykorzystują tą przyjazną przestrzeń. Miękkie dywany i darmowa herbata bardzo temu sprzyjają. W męskiej części zarówno Victor jak i nasz turecki znajomy również stali się atrakcją dnia. Nikt nie patrzył na nas krzywo, wręcz przeciwnie, zewsząd się do nas uśmiechano i pozdrawiano, a ci, którzy znali kilka słów po angielsku, koniecznie chcieli porozmawiać. Jakże zupełnie inaczej wygląda ta religijna przestrzeń. Jakoś tak wszystko było tam dla ludzi.
Następnego dnia po porannej wycieczce (oczywiście zorganizowanej) po bazarze, postanowiliśmy nieco wyrwać się z irańsko-azerskiej* opiekuńczości. Prawie cały dzień spędziliśmy włócząc się po bazarze. A bazar w Tabrizie jest naprawdę obłędny i bardzo ale to bardzo stary. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest miniaturą całego miasta. Toczy się tu życie na całego. Można kupić absolutnie wszystko czego dusza zapragnie (z małymi wyjątkami, nie ma co liczyć bowiem na wieprzowinę i alkohol), wymienić pieniądze, zaciągnąć kredyt (to usługa dla Irańczyków, nie dla nas), popatrzyć jak tkane są najdroższe dywany, przyjrzeć się pracy rzemieślników, porozmawiać o politycznych, ekonomicznych i społecznych aktualnościach (jeśli ma się odrobinę szczęścia), spróbować niesamowitego miodu, z którego słynie cały region, potargować się o cenę biżuterii czy po prostu porozmawiać (czasem na migi) ze sprzedawcami. Jest to ciągle miejsce autentyczne, nieprzerobione na atrakcję turystyczną dla białasów jak ma to miejsce wielu marokańskich sukach. Tutaj zakupy robią przede wszystkim Irańczycy. Bazar zawsze był miejscem niezwykle ważnym w życiu persów i ta tradycja jest nadal żywa.
Spacer po centrum umocnił nas tylko w przekonaniu, że Irańczycy uwielbiają turystów i są niesamowicie życzliwi. Ani przez chwilę nie byliśmy sami, a kiedy dyskretnie chcieliśmy zerknąć na mapę miasta, żeby zorientować się gdzie jesteśmy, zaraz dookoła nas zbierał się mały tłum niezwykle życzliwych ludzi gotowych prowadzić nas do autobusu, taksówki, na obiad, herbatę czy do swojego domu. Byliśmy zaskoczeni taką atencją i dobrocią pochodzącą od zupełnych nieznajomych. Zaczęliśmy doświadczać zupełnie innego poziomu gościnności. Poziom ten miał osiągnąć apogeum w irańskim Kurdystanie, ale to temat na kolejny post.
*Tabriz jest stolicą regionu Azerbejdżan Zachodni. Mieszkańcy, stanowiący najbardziej wpływową grupę w Iranie, całkiem nieźle rozumieją turecki i z dumą nazywają się Azerami. W innych częściach Iranu mówi się o nich jako o Turkach.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments