Historie ze szlaku, czyli ludzka twarz trekkingu w Himalajach
Trekking w Himalajach to nie tylko widoki i zmęczenie. To również, a może przede wszystkim osoby poznane na szlaku. Mam tutaj na myśli zarówno mieszkańców jak i innych turystów. Właśnie ten aspekt naszej wędrówki uważam za najbardziej udany i najbardziej autentyczny. Mieliśmy okazję rozmawiać z przewodnikami, tragarzami i mieszkańcami mijanych wiosek, a także różnymi, naprawdę różnymi piechurami.
Życie po trzęsieniu ziemi
Choć minął rok od trzęsienia ziemi, niektóre domy wyglądają jakby ziemia zatrzęsła się wczoraj. Domy w ruinie i ludzie mieszkający w namiotach, taki obraz wrył nam się w pamięć po pierwszym dniu wędrówki. Szliśmy z Shivalaya i naszym oczom ukazał się dom, który z jednej strony wyglądał całkiem normalnie. Kiedy go obeszliśmy okazało się, że tylko dwie ściany podtrzymują cherlawy dach. Reszty po prostu nie ma. Koło domu krzątało się starsze małżeństwo. Układali cegły i kładli między nimi zaprawę. Tylko oni. Kobieta i mężczyzna, którym trzęsły się ręce od ciężkiej pracy, którą wykonywali. Łamaną angielszczyzną i na migi poznaliśmy ich historię.
Kiedy ziemia się zatrzęsła, w gruzach legł cały ich świat. Stracili wszystko – swoje cenne cztery ściany i niewielką oborę. Jako pierwsze i ostatnie z pomocą przyszły im organizacje humanitarne, które postawiły obok ich kiedyś-domu namiot, w którym mieszkają do dzisiaj. To już ponad rok i wszystko wskazuje, że jeszcze będą musieli pomieszkać w pomarańczowym namiocie. Odbudowa domu następuje powoli, bo starsze małżeństwo nie ma siły ani środków. Robią więc wszystko własnymi rękami, korzystając z tego, co zostało z ich zrujnowanego domu. Ot recykling w czystej postaci. Od państwa nie otrzymali niczego i chyba w tej chwili niczego już nie oczekują. Przeżyte lata wiele ich nauczyły, między innymi tego, że powinni liczyć przede wszystkim na siebie. Choć jak z dumą nam pokazali, mają trzy kozy, bieżącą wodę i siebie nawzajem, a to już przecież bogactwo. Wybaczcie, nie zrobiłam zdjęć. Nie chciałam zepsuć intymnej atmosfery, która wytworzyła się przez te kilka minut, które spędziliśmy razem. Poniższe zdjęcia zostały zrobione w innym miejscu.
Chcę być przewodnikiem!
Tego dnia czekała nas ostra wspinaczka. Z Kinja mieliśmy do pokonanie ponad 1300 m w górę po typowo nepalskim szlaku. Zaczęliśmy dość wcześnie rano i po kilku minutach wędrówki zobaczyliśmy, że rytmicznie idzie naszym śladem tragarz. Niósł na plecach ciężki wór. Jak się okazało mężczyzna nie był tragarzem. Na plecach niósł 50-kilogramowy wór cementu. Cement był mu potrzebny do odbudowy domu, z którego zostały ruiny po trzęsieniu ziemi. Podobnie jak para staruszków, ten mężczyzna również liczy tylko na siebie.
Ale nie o tym miałam pisać. Miałam pisać o młodym, inteligentnym i zdolnym chłopaku, który jest jedynym źródłem utrzymania dla swojej rodziny. Ma dwadzieścia lat i marzy o tym, żeby zostać przewodnikiem. Ale w Nepalu nie jest tak łatwo zostać przewodnikiem. Przewodnik to ktoś, kto zaszedł daleko; ktoś, kto cieszy się estymą. Zarabia pieniądze, słuchają się go turyści. Dlatego większość młodych chłopaków, w tym poznany dwudziestolatek, nie marzy o niczym innym. Zawód przewodnika jawi się im jako praca marzeń, jakby zupełnie zapomnieli, że droga do stania się przewodnikiem nie jest usłana różami. I o tym opowiedział nam trochę poznany przyszły przewodnik. Otóż najpierw trzeba odpracować swoje jako tragarz. Jeśli podoła się morderczej pracy targania na własnych plecach towarów ważących od 40 do 100 kilogramów, jeśli ciało wytrzyma takie obciążenie lub jeśli ma się odpowiednie znajomości można awansować i dostać się do grupy tragarzy wynajmowanych przez turystów.
Tutaj sprawa czasami wygląda trochę lepiej. Jeśli ma się szczęście, może trzeba będzie nieść tylko dwa plecaki ważące trzydzieści kilogramów, przy ogromnym szczęściu, może będzie to tylko jeden plecak, a to już pełen luksus. A to wszystko za cenę dwóch – trzech dolarów dziennie (tego akurat nie powiedział nam młody chłopak, dowiedzieliśmy się od turystów, którym towarzyszyli tragarze). Obsługując turystów można popracować nad angielskim (jeśli turyści są otwarci na interakcje), nawiązać kontakty z przewodnikami, a to może otworzyć wiele drzwi. Ale do tego długa droga i wiele kilometrów do przeniesienia. Tylko dla najsilniejszych i najbardziej zdeterminowanych.
Przewodnik, który towarzyszył dwóm Niemkom, które poznaliśmy w lodge między Taksindu a Nunthalą pokazał nam ubytek włosów na czubku głowy. Ubytek ten to wynik lat przepracowanych jako tragarz. Ładunek bowiem nosi się na plecach i podtrzymuje na dwa sposoby – od dołu rękami i od góry grubą taśmą, którą przepasany jest ładunek, a opiera się ona głowie. Jednak akurat on miał dużo szczęścia, bo jako tragarz przepracował zaledwie pięć lat. Jego kręgosłup jest w niezłej formie, choć odczuwa bóle w odcinku szyjnym. Był zdeterminowany, żeby zostać przewodnikiem i mu się udało. Teraz jedynym problemem jest, że kiedy towarzyszy w górach turystom, bardzo tęskni za nim jego mała córeczka.
Wyścig z czasem i własnym ciałem – w jeden dzień zrobię trzy
Dave’a poznaliśmy piątego dnia naszej wędrówki, po morderczym podejściu z Kinja. Tego dnia szło się bardzo dobrze, podejścia były łagodne, czekało nas tylko strome zejście. Dave dogonił nas przy długim ciągu modlitewnych kamieni mani, blisko Dagche. Kiedy powiedział nam, że w jeden dzień zrobił odcinek, którego pokonanie zajęło nam dwa i pół dnia, nie mogłam uwierzyć. Inni turyści potwierdzili nam później jego historię. Dave ledwo trzymał się na nogach i szedł siłą inercji. Mijaliśmy się co chwilę, aż w końcu Dave postanowił odpocząć. Przysiadł na kamieniu i nie miał siły się ruszyć. Spytaliśmy czy potrzebuje pomocy, ale zapewnił, że nie.
Spotkaliśmy się po kilku godzinach w tym samym lodge’u. Naszym oczom ukazał się straszny widok – stopy Dave’a po dwóch dniach wędrówki były zmasakrowane. Palce były fioletowe, a z popękanych pęcherzy sączyła się krew. Cały wieczór Dave tłumaczył się wszystkim, że chyba zrobi sobie dzień przerwy. Żaden z argumentów, których używał nie miał nic wspólnego ze zmęczeniem i przeciążeniem. Dave potrzebował natomiast zewnętrznego potwierdzenia, usprawiedliwienia podjętej decyzji, które otrzymał od nas aż w nadmiarze. Po kilku dniach spotkaliśmy się znowu. Po dniu odpoczynku Dave znowu pokonał w jeden dzień odcinek, na który normalnie potrzeba trzech, a potem znowu padł.
Plan gotowy? To idziemy!
Nasza idea trekkingu była bardzo prosta – idziemy więc powoli, rozkoszując się przyrodą i widokami. W naszym przypadku mieliśmy ogromną przewagę nad większością turystów – czas. Nie kupiliśmy biletów powrotnych, nie kończyła nam się wiza. Mogliśmy iść swoim własnym rytmem, odpoczywając gdzie i kiedy nam się podoba. Większość turystów jest jednak ograniczona lotem powrotnym z Lukli. Tak było w przypadku trójki Słowaków, których poznaliśmy w autobusie. Przy kolacji „szefowa” grupy wyciągnęła sporych rozmiarów kajet i zaczęła czytać na głos ile mają do przejścia każdego dnia i dokąd muszą dojść. W ich przypadku nie było miejsca na improwizację, wszystko zostało dokładnie zaplanowane. Chociaż szli sami, bez przewodnika ani tragarza i było ich tylko troje, odnosiło się wrażenie, że ich dyscyplina jest iście wojskowa.
Szybko się rozstaliśmy, bo zupełnie nie przemawiała do nas wojskowa musztra i plan co do minuty, choć poznanie ich było ciekawym doświadczeniem. Okazuje się, że trekking może wyglądać zupełnie inaczej. Zostaliśmy w niewielkiej miejscowości (Kinja), która choć mocno zniszczona w wyniku trzęsienia ziemi, urzekła nas swoim urokiem. Popołudnie spędziliśmy nad rzeką, mocząc nogi i obserwując życie wioski.
Byliśmy czternaście razy w Nepalu
Po czasie spędzonym nad rzeką w Kinja wróciliśmy do naszego lodge’a, który miał wyjątkowe przyjemne patio z zacienionymi ławkami. Usadowiliśmy się wygodnie, zamówiliśmy kolację i oddaliśmy się lekturze. Po kilkudziesięciu minutach powitano nas przyjacielskim „hello”. Przed nami stanął bardzo szczupły mężczyzna, który okazał się być przewodnikiem pary Francuzów. Jak po chwili wyjaśnił, jego chwilowi pracodawcy, są wspaniali, bo byli już czternaście razy w Nepalu.
Dojrzeliśmy ich kiedy usadawiali się na murku patio, daleko od nas i swojego przewodnika, który zajął miejsce przy stole, przy którym czekaliśmy na kolację. Po chwili doszło dwóch obładowanych do granic możliwości tragarzy. Zrobiliśmy wielkie oczy, bo w końcu ile bagażu może potrzebować para pięćdziesięciolatków? Okazało się, że bardzo dużo, bo w sumie tragarzy było sześciu (poza przewodnikiem i mężczyzną, którego roli nie udało nam się poznać). Sześciu tragarzy dla dwóch osób. I to nie tragarzy z normalnymi plecakami, lecz nepalskimi koszami wypełnionymi wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić (m.in. turystycznymi krzesłami, wielką butlą gazową i szybkowarem).
Tragarze odpoczęli pięć minut, obmyli się w kranie z bieżącą wodą i podzielili się na trzy grupy. Jedna grupa zajęła się przygotowaniem kolacji. Druga wyjęła worek z brudnymi ubraniami – swoimi i swoich klientów i zaczęła robić regularne pranie. Tragarze prali brudne skarpetki Francuzów. Trzecia grupa miała najtrudniejsze zadanie – rozbić namiot. Niełatwo jednak rozbić szturmowy zimowy namiot na betonowym patio. Po godzinie szarpaniny ze śledziami, trzecia grupa dokonała cudu i namiot stanął. W tym samym czasie grupa numer jeden skończyła gotować i Francuzi schowani za winklem zaczęli jeść, a połączone grupy jeden i dwa zabrały się do gotowania kolacji dla siebie. Grupa trzy odpoczywała. Odstąpiliśmy tragarzom stół, przy którym dopiero co jedliśmy, bo nie za bardzo mieli gdzie usiąść. Francuzi siedzieli przy drugim stole. Jakoś tak dziwnie nam się zrobiło. Nie chcieliśmy przeszkadzać umordowanym Nepalczykom, a Francuzi zdawali się szczęśliwi we własnym towarzystwie. Zastanawia nas tylko jedno – po co jedzie się do danego kraju n-ty raz kiedy zupełnie nie ma się ochoty na integrację z mieszkańcami?
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments