skip to Main Content
Linxia

Linxia. O tym jak Chiny nas pokonały

Ciężarówka zatrzymuje się na bramkach. Wysiadamy, zakładamy plecaki i ruszamy. Szybkie spojrzenie na gps’a i już wiemy, że do centrum miasta mamy 3 kilometry spokojnego marszu. Jest ciepło, ale nie gorąco. Słońce miło świeci, do dyspozycji mamy cały chodnik, co w Chinach nie jest wcale oczywiste, więc z uśmiechem witamy nasze kolejne nieturystyczne miasto. To Linxia, oddalona od Lanzhou (o Lanzhou pisałam tutaj) zaledwie o 200 kilometrów i dwie autostopowe podwózki. Miasto, które znajduje się daleko poza orbitą zainteresowań chińskich turystów. To właśnie nasz cel i, mamy nadzieję, ucieczka przed hordami zorganizowanych wycieczek, które szczelnie wypełniają Chiny podczas złotego tygodnia. Co jest do zobaczenia w Linxii? Ano niewiele… Ze dwa meczety i niewiele więcej. Bardzo nam to pasuje. Lubimy takie miejsca, które zdaniem wszechwiedzącego google’a nie mają nic do zaoferowania.

Zaskakująca Linxia

Linxia jednak nas zaskakuje. Po pierwsze, chociaż wydaje nam się, że jesteśmy już przyzwyczajeni do okrzyków, pozdrowień, spojrzeń, uśmiechów i tym podobnych,  Linxia przechodzi nasze oczekiwania. Podczas naszego trzykilometrowego spaceru nie ma chyba osoby, która przeszłaby obok nas obojętnie. Wskazuje się nas palcami, pozdrawia łamaną angielszczyzną, pyta się czy nie potrzebujemy pomocy i dziękuje, że przyjechaliśmy do Linxii.

Po drugie, Linxia to małe miasteczko, ale według standardów chińskich. Dla nas to półmilionowe miasto wielkości Poznania. Tradycyjnie i chyba będzie tak do końca, ciagle nabieramy się na różnicę skali. To co dla nas jest zatłoczone i duże, dla Chińczyków jest puste i małe. Ulicami jeżdżą autobusy, przedmieścia pełne są nowo powstających osiedli, centrum pełne jest banków i sklepów z kolorowymi witrynami, a na każdym rogu znaleźć można restaurację. To ostatnie akurat nie dziwi. Jedzenie jest chyba najważniejszych elementem życia każdego Chińczyka. Ten temat na pewno rozwinę i to wkrótce, bo jak wiadomo, kocham jeść, gotować, a przede wszystkim rozmawiać i pisać o jedzeniu (co czasami doprowadza Victora na skraj załamania nerwowego bo ile czasu można rozmawiać o różnych typach białego sera czy tofu? Odpowiedź jest jedna – długo!).

Po trzecie, Linxia jest muzułmańska i widać to gołym okiem. Większość kobiet ma zakryte włosy, a minaret jest stałym elementem miejskiego krajobrazu. Maszerując w stronę centrum czujemy nagle nieprzyjemny zapach. To mięsny targ, na którym próżno szukać wieprzowiny. Parę metrów dalej suszą się świeżo wyprawione skóry. Mam wrażenie, że zarówno ja, jak i zawartość mojego plecaka przesiąkamy intensywnym i ciężkim zapachem.

Po czwarte, mamy problemy ze znalezieniem hotelu, a to w Chinach duża niespodzianka. Do tej pory wszystko szło zawsze jak z płatka i to mimo trudności językowych. Tym razem nie wiem czy wyczerpaliśmy limit szczęścia i trafiamy akurat na te elementy chińskiego społeczeństwa, które swoje połączenia mózgowe zostawiły w domu pod kołdrą czy po prostu tych połączeń im brakuje. Pomimo dwumiesięcznego pobytu w Chinach, niejednego chrztu bojowego, rozwiniętego języka ciała i niezłego tłumacza w komórce, nie potrafimy się dogadać. Recepcjonistki patrzą się na nas dziwnie, a na nasze rozpaczliwe próby wynajęcia pokoju reagują w jeden sposób – najpierw mówią po chińsku, potem mówią głośniej i wyraźniej, również po chińsku a na końcu piszą do nas chińskimi znaczkami. Nie rozumieją albo nie chcą zrozumieć, że wchodzimy do hotelu w jednym celu i nie jest nim zakup trzech kilogramów ziemniaków.

Sukces!

Kiedy ostatecznie udaje nam się znaleźć tani i czysty pokój, postanawiamy, że przez dwa dni nigdzie się nie ruszamy. Nieważne, że Internet jest do bani, a pokój śmierdzi fajkami. Grunt, że jest. Na ile pozwala nam łączność, śledzimy wydarzenia w Polsce, a konkretnie postępy Czarnego Protestu. Koleżanki przesyłają wiadomości na whatsapp, a vpn aż się gotuje od aktywności na zakazanym facebooku. Choć biernie, jesteśmy z protestującymi. A Linxia? Po wstępnych zaskoczeniach, wieczorem żegna nas spokojnie.

Porażka!

Po przyjemnym i lekko rozleniwionym poranku, w południe znowu daje do wiwatu. Nagle słyszymy walenie do drzwi. Dwie panie – sprzątaczka i recepcjonistka usilnie próbują nam coś powiedzieć. Nie potrafią jednak używać komórkowego tłumacza, a mi nie udaje trafić się z pytaniami. Pomocną dłoń wyciąga chińska koleżanka, która doskonale robi za pośrednika przekazując przez telefon mało ciekawą wiadomość. Okazuje się, że hotel nie jest uprawniony do przyjmowania obcokrajowców i panie boją się problemów z aparatem władzy. Mamy zatem chwilę, żeby się spakować i wynieść. Nic to, że wczoraj nie było problemów z płatnością za dwie noce. Teraz szybko otrzymujemy zwrot pieniędzy i chwilę na spakowanie plecaków. Tyle po naszym zaszyciu się w nieturystycznej Linxii. Musimy ruszyć dalej. Szybko analizujemy wszystkie opcje i lekko rozczarowani wsiadamy do autobusu. Jedziemy do Xiahe, a w zasadzie do ogromnego klasztoru Labrang, znajdującego się na wschodnich rubieżach Tybetu. C.D.N.

P.S.

Wybaczcie, ale w Linxii nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia. Te, które widzicie w tekście pochodzą z Lanzhou.


Bądźmy w kontakcie!

  • Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
  • Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
  • Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.

Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!


The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 2 Comments

  1. „Po czwarte, mamy problemy ze znalezieniem hotelu, a to w Chinach duża niespodzianka. Do tej pory wszystko szło zawsze jak z płatka i to mimo trudności językowych. ”

    Naprawdę? Musicie mieć bardzo dużo szczęścia. Mieszkam w Chinach prawie dwa lata i jeszcze nigdy nie udało mi się tu nic znaleźć bez problemu 🙂

    1. Gosia, kurczaki, chyba rzeczywiście mamy dużo szczęścia. Nie wiem, może też spodziewaliśmy się jakiejś tragedii w Chinach, że nie będziemy się mogli w ogóle dogadać, że ze wszystkim będzie bardzo trudno i pewnie te drobne trudności zupełnie nie robią na nas wrażenia. Może też jakoś przyjęliśmy z dobrodziejstwem inwentarza, że nie zawsze się wszystko uda i musimy się wspiąć na wyżyny cierpliwości (mi wychodzi to trochę lepiej niż Victorowi, hehehe). I chociaż czasami nie bywało różowo (szczególnie na początku kiedy na przykład nie mieliśmy pojęcia, że Chińczycy zupełnie inaczej liczą na palcach), to jednak jakoś trafialiśmy na ogarniętych ludzi i nawet jeśli nie mówili ani słowa po angielsku, posiłkując się tłumaczem i wymachując mocno rękami 😉 udawało nam się znaleźć nocleg czy trafić tam gdzie chcemy. Choć co fakt to fakt, chyba ani razu nie trafiliśmy na Chińczyka, który ogarnąłby mapę w maps.me 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »