skip to Main Content
ludzie w drodze tajwan

Ludzie w drodze (2) Tajwan, Kirgistan, Turcja i trochę Kazachstanu

[Niniejszy post to niezamierzona kontynuacja tego tekstu. Ukazał się on na blogu jedenaście miesięcy temu. Przez ten czas na naszej drodze stanęło mnóstwo ciekawych i inspirujących osób. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby opowiedzieć wam o niektórych z nich i któregoś dnia zaczęłam spisywać krótkie opowieści. Oto jedna z nich, a raczej cztery krótkie historyjki – opowieści o ludziach w drodze.]

E. ma dwadzieścia parę lat i pochodzi z małego kurdyjskiego miasta we wschodniej Turcji. Jest młodą Kurdyjką, zawsze uśmiechniętą i pozytywną. Co by się nie działo, E. wspomoże dobrym słowem.

– Mam cztery siostry i kochającą rodzinę. Od małego słyszałam od kuzynów i sąsiadów, że dom bez chłopców to właściwie nie dom. Ta kulturowa i genderowa presja towarzyszyła nam od zawsze i jestem ogromnie dumna z moich rodziców, że nigdy jej nie ulegli, że nigdy się nie złamali i nie posłuchali, kiedy wszyscy mówili im, żeby nie posyłali nas do szkoły. Że przecież jesteśmy tylko dziewczynkami. Na co nam wykształcenie? Trzeba nas tylko dobrze wydać za mąż i problem z głowy. Zamiast tego kiedy miałam 15 lat moi rodzice wysłali mnie na młodzieżowy obóz do Niemiec. Nie pamiętam szczegółów, bo byłam zbyt podekscytowana, ale wyobrażam sobie jak ogromny szok przeżyli nasi sąsiedzi. Wtedy nie myślałam o tym za wiele. Chyba nie zdawałam sobie sprawy, że moi rodzice burzą tradycyjny porządek. A ja byłam najszczęśliwszą osobą pod słońcem!

E. opowiada mi, że miała szczęście. Była otoczona przez silne kobiety – przede wszystkim kuzynki, które postawiły na własny rozwój i wykształcenie. Jedna skończyła medycynę, a teraz jest właścicielką salonu dentystycznego. Druga jest fizjoterapeutką.

E. przeprowadziła się do Mardin, wielokulturowego miasta przy granicy z Syrią. Turyści przyjeżdżają do Mardin, żeby spacerować po pięknej starówce, wykąpać się w jednym ze starych hammamów i zrobić zakupy. Mydło z Mardin jest słynne nie tylko w Turcji. Mało kto jednak wie, że Mardin, choć przede wszystkim kurdyjskie, jest również domem dla Turków, Arabów, Asyryjczyków, a nawet Ormian. Od początku wojny w Syrii, Mardin stało się jednym z głównych ośrodków dla syryjskich uchodźców w Turcji.

– Przyjechałam do Mardin, żeby studiować architekturę – opowiada E. – Kiedyś podczas zajęć ktoś wspomniał o lokalnej organizacji, która pomaga dzieciom, a głównym mechanizmem pomocy stał się cyrk, a raczej śmiech. Szybko zaczęłam pracować jako wolontariuszka. Przede wszystkim chodziłam na szczudłach i rozśmieszałam tych, którzy nie śmiali się od miesięcy.

Ten cyrkowy epizod sprawił, że E. znalazła swoje powołanie. I nie była nim ani cyrkowa ani architektoniczna kariera. Powołaniem okazała się pomoc humanitarna i rozwojowa. Choć skończyła architekturę, nie pracuje w zawodzie. Zamiast projektować domy, pomaga młodym ludziom. Pracuje w niemieckiej organizacji pozarządowej i jako Kurdyjka znająca z autopsji problemy z jakimi borykają się kobiety w regionie, robi co może, aby niwelować genderowe nierówności.

– To wszystko brzmi bardzo naukowo i abstrakcyjnie, ale tak naprawdę sprowadza się do bardzo prostych kwestii. Nie wiem czy wiesz – wyjaśnia E. – ale u nas przyjaźń między chłopcem a dziewczynka jest bardzo trudna, a czasami nawet niemożliwa. Zabraniają tego zarówno kulturowe jak i religijne zasady. Płcie mają być rozdzielone, a ten podział zaczyna się we wczesnym dzieciństwie. Od początku chłopcy są traktowani preferencyjnie, a dziewczynkom stawia się całe multum ograniczeń. Taki podział prowadzi do nierówności, a nawet przemocy. Staram się temu przeciwdziałać, ucząc młodzież genderowej równości. Prowadzimy różne grupowe zajęcia, organizujemy wycieczki i projekty społeczne aby pokazać młodym ludziom, że to na nich spoczywa obowiązek zażegnania tych konfliktów, które targają regionem od lat. To oni mogą być tolerancyjnymi liderami, wykształconymi i otwartymi na to, co przynosi jutro. To oni wreszcie mogą stać się głosami tych, których nie słychać. I nieważne czy jesteś Syryjczykiem, Kurdem, Turkiem czy Niemcem.

Mam wrażenie, że E. jest właśnie takim głosem. Młodą kobietą, która nie boi się świata. Która sięga po swoje, jednocześnie dając z siebie bardzo wiele.


C. ma 24 lata i nie w sobie absolutnie nic z Tajwanki. Jak gdyby cała tajwańskość gdzieś się ulotniła i nie mogła znaleźć drogi powrotnej do duszy C. 

Czym jest tajwańskość? C. opowiada mi, że to grzeczność i godzenie się na wszystko. Nieumiejętność powiedzenia „nie”. Polityczna poprawność i codzienna dyplomacja. Nieschodzący z ust uśmiech nawet kiedy wszystko się w tobie gotuje. Powolność. Wolne chodzenie, bezstresowe pracowanie w swoim rytmie. 

Wyczuwam dużą krytykę wobec tajwańskości, a C. szybko potwierdza moje podejrzenia:
– Kocham Tajwan, to mój kraj, ale jednocześnie czasami mam wrażenie, że zaraz wybuchnę. Mam ochotę stanąć na środku ulicy i potrząsnąć wszystkim Tajwańczykami. Wykrzyczeć im w twarz ten brak energii i siły. Nie wiem, może widzę wszystko inaczej, bo spędziłam blisko dwa lata w Australii. Musiałam zmienić czip – wyjaśnia C. – i nauczyć się asertywności. W Australii nie ma miejsca dla słabych. Chyba i tak gdzieś to we mnie siedziało – być głośną i zdecydowaną. Gdybym pozostała „tajwańska”, zjedliby mnie żywcem. 

Chcesz poczytać więcej o Tajwanie? Spędziliśmy tam ponad dwa miesiące. Zapraszam tutaj – KLIK

Wiele można powiedzieć o C., ale z pewnością nie brakuje jej asertywności. To jedyna Tajwanka, jaką znam, która nie boi się powiedzieć, że coś jej nie pasuje. Pracujemy w tym samym hostelu. Oprócz nas, czyli małej grupy obcokrajowców i C., jest jeszcze trójka Tajwańczyków. Kiedy jakiś gość opóźnia się z wymeldowaniem, jedyną osobą, która jest w stanie powiedzieć delikwentowi, że musi zwolnić pokój jest właśnie C. Pozostała część tajwańskiej ekipy chowa się po kątach i liczy, że problem rozwiąże się sam. A niestety problemy same się nie rozwiązują i C. zawsze jest w gotowości, żeby pokazać, że nie jest typową Tajwanką. 


A. nie może się doczekać, żeby wrócić do domu. Od blisko 5 lat tułała się po świecie. Wyjechała z Belgii, bo czuła, że dusi się w idealnej belgijskiej rzeczywistości. Wszystko miała podane na tacy: przede wszystkim pracę na rodzinnej farmie. Ciężką, ale satysfakcjonującą i dającą niezłe pieniądze. Jednocześnie gdzieś tam podskórnie czuła, że oczekuje się od niej za wiele. Że nie ma miejsce na decydowanie o samej sobie. Że gdzieś w tym wszystkim zgubiła się ona sama. Czy to robiła od małego to naprawdę to, czego chce? 

Potrzebowała zmiany. Chciała znaleźć swoje miejsce na świecie. Oddalić się od tego, co znane na wylot. Sprawdzić się w innych okolicznościach, tam, gdzie liczyć może tylko na siebie i swoje umiejętności. Najpierw wylądowała w Australii, potem w Nowej Zelandii z przerwą na Azję południowo-wschodnią, a potem znowu w Australii. Przeznaczenie odnalazło ją samą.

– Jechaliśmy ze znajomymi wschodnim wybrzeżem Australii. Zatrzymaliśmy się na chwilę na stacji benzynowej. Zaczęliśmy gadać z gościem, który tankował obok i postanowiliśmy wypić razem kawę. Okazało się, że razem z żoną prowadzą farmę. Zaciekawił mnie. Opowiadał fajne rzeczy. I tylko ja rozumiałam o czym mówi. Mieliśmy czas, postanowiliśmy podjechać i zobaczyć gdzie mieszka i pracuje. Nigdy nie widziałam australijskiej farmy. Wiesz, ciągnie wilka w las… – powiedziała A. i tajemniczo się uśmiechnęła – Nie minął tydzień, a pracowałam u niego. Możesz się śmiać, ale życie czasami bawi się z nami w berka.

Kiedy skończyła się australijska wiza, A. przeskoczyła do Nowej Zelandii upewniając się, że bydło jest jej powołaniem. Powoli zaczęła zdawać sobie sprawę, że to od czego ucieka jest jednak tym, co kocha robić. 

A. poznaliśmy w rezerwacie Aksu-Zhabagly w Kazachstanie. Jeśli chcesz się dowiedzieć dlaczego odradzamy wizytę w Zhabagly, kliknij tutaj.

Kiedy idziemy razem drogą przez kazachskie góry, jedyne o czym mówi to krowy. Chyba nigdy nie nasłuchaliśmy się tyle o hodowli bydła. Jak wygląda w Belgii, Australii i Nowej Zelandii. A. spoglądała z zachwytem na pasące się krowy, konie i owcy marząc po cichu jakby to było gdyby jej belgijskie krowy miały tyle wolności…


F. jest młodym i przystojnym Niemcem. Kiedy idzie ulicą, oglądają się za nim wszystkie młode Kirgiski. Poznajemy się w Biszkeku. Co 25-letni fizjoterapeuta robi w kirgiskiej stolicy? 

– Dojrzewam do dorosłego życia – określa sam F. Zamiast jednak korzystać z ostatnich chwil wolności zanim wejdzie w klasyczny kierat niemieckiego przedstawiciela uprzywilejowanej klasy średniej, nie bawi się jak szalony podczas tajskich full moon parties, ale pracuje na pełen etat z niepełnosprawnymi dziećmi. 

F. przyjechał do Biszkeku siedem miesięcy temu na roczny projekt. Przez ten czas do perfekcji opanował rosyjski i stał się ulubionym kumplem niepełnosprawnych dzieciaków – żywą namiastką normalności. 

Kiedy się poznajemy, F. zaprasza nas do maleńkiego teatru, gdzie ze swoimi podopiecznymi wystawia słynny epos o Manasie. Na widowni pojawiamy się i my. Tylko trochę przeszkadza fakt, że nie rozumiemy prawie nic. Nie ma to znaczenia. Nasza obecność wydaje się mieć kojący efekt na zdenerwowane dzieci. Nowe twarze, zamiast dodawać stresu, powodują uśmiech, a w końcu to jest najważniejsze, jak wyjaśnia nam F. Terapia przez radość i śmiech.

Niepełnosprawne dzieci w Kirgistanie są tematem tabu. Nie chodzą do szkoły, nie wychodzą na ulice, nie bawią się z rówieśnikami. Żyją na marginesie, wykluczone ze społeczeństwa. Nie nabywają podstawowych umiejętności, nie potrafią odnaleźć się na ulicy, w sklepie czy urzędzie. Ba, często nie potrafią nawet czytać ani pisać. 

Słuchamy F. z szeroko otwartymi oczami i choć czasami można patrzeć krytycznie na różne programy pomocowe, jakie bogate kraje (w tym przypadku Niemcy) oferują na ubogim „Południu”, praca F. niesie ze sobą ważne przesłanie i realnie poprawia życie wykluczonej młodzieży. 

– To również ogromne odciążenie dla matek, które nie otrzymują żadnej formalnej pomocy. Organizujemy dzieciom wolny czas, a matki mogą w tym czasie zająć się swoimi sprawami – wyjaśnia F. 

Najważniejsze jest chyba niwelowanie poczucia wykluczenia. W fundacji Nadjeżda dominuje model integracji. Dzieci spędzają czas razem, a niepełnosprawność niektórych staje się kwestią drugorzędną, ustępując miejsca tak nieznanej normalności. 

 Bądźmy w kontakcie!

  • Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
  • Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
  • Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.

Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »