Tajwan. Ludzie w drodze
V. ma 19 lat, błękitne oczy i twarz chłopca. Jego krok jest sprężysty, ale ruchy spokojnie i wyważone, jakby oszczędne a może nawet trochę leniwe. Po Tajwanie podróżuje na wynajętym rowerze. Kiedy zaczynamy rozmawiać, mam wrażenie, że jest nadzieja w ludzkości. V. Nie jest przyklejony do wyświetlacza swojego telefonu. Zamiast tego jest ciekawy świata i ludzi. Niedawno skończył liceum i w ramach zabicia czasu podczas wakacji zaczął uczyć się chińskiego. Najtańsze kursy oferował lokalny uniwersytet w jego rodzinnym mieście. Poznał podstawy i nauczył się wystarczającej ilości znaków, żeby się porozumieć. Tajwan jest dla niego Chinami w wersji soft – krajem, który oprócz tego, że oferuje możliwość podszlifowania chińskiego, daje też coś dodatkowego – życzliwych ludzi. Pomaga również kompaktowy rozmiar kraju. Nawet na rowerze przejechanie Tajwanu dookoła nie zajmuje więcej niż trzy tygodnie. Nie trzeba wozić ze sobą zapasów wody i jedzenia. Na każdym rogu stoją tzw. convenience stores, czyli sieciówki typu 7Eleven czy Family Mart, w których dostać można wszystko. Jedzenie jest tanie, spać można w namiocie, a od czasu do czasu pozwolić sobie na nocleg w hostelu. Miejsce idealne dla tych ze skromnym budżetem, jak podkreśla V.
—
T. jest Hiszpanem, który pierwszy raz wybrał się w tak długą podróż. Bardzo szczupły, od razu zaznacza, że nie jada nabiału ani produktów pszennych. Jego dieta to duża ilość białka w postaci mięsa i jeszcze więcej mięsa z dodatkiem różnych proszków i płynów, które mają uzupełnić brakujące minerały i witaminy. I choć bardzo staram się wyciągnąć z niego różne informacje, zawsze i tak kończymy na liczeniu kalorii i dyskursie o wyższości oleju kokosowego nad jakimkolwiek innym produktem spożywczym. T. planuje być w drodze co najmniej sześć miesięcy, ale idea przemierzania świata szlakiem wyznaczonym przez ślepych wyznawców wydawnictwa Lonely Planet jest mu obca. Wybiera miejsca, w których będzie mógł zatrzymać się dłużej. Podobnie jak my pracuje kilka godzin dziennie w hostelu w zamian za darmowy nocleg. Poznajemy się w Kaohsiung. Oprócz diety, konikiem T. jest internet i blogowanie. Zamiast o atrakcjach rozmawiamy zatem na temat optymalizacji stron internetowych i skutecznych strategii marketingowych w mediach społecznościowych. T. jest programistą, a jego aktualna podróż jest eksperymentem – czy cyfrowy nomadyzm jest dla niego? On sam tego nie wie, ale z optymizmem patrzy w przyszłość. Teraz już wie, że nie musi pracować od 9 do 17, przykuty do biurka.
—
C. pochodzi z Tajwanu. Zaskakuje nas kiedy nagle odzywa się do nas po hiszpańsku. Szczupły i roześmiany od razu sprawia wrażenie osoby życzliwej i godnej zaufania. Płynnie przerzuca się z hiszpańskiego na angielski i w obydwu językach mówi doskonale. To rzecz niespotykana na południu Tajwanu! Być może w Tajpej, gdzie koncentruje się życie kraju, a ogromna liczba obcokrajowców powoduje, że coraz więcej mieszkańców mówi płynnie po angielsku. Jesteśmy jednak w Hualien, niewielkim prowincjonalnym mieście na południu wyspy – bazie wypadowej do słynnego wąwozu Taroko. C. jest podróżnikiem i to nie byle jakim! Spędził ponad rok w Ameryce Łacińskiej, pracował w Kanadzie, podróżował po Europie. Opowiada nam o Kolumbii i Kubie, słuchamy o tym jak turystyczne stało się nasze ukochane Peru. C. jest na wakacjach, które rychło się kończą. Z niewielkim plecakiem, w którym zmieścił nawet sprzęt kempingowy mimo strugów deszczu przemierzył wąwóz Taroko. To chwila wytchnienia od pracy. W ramach obowiązkowej służby wojskowej, C. pracuje w więzieniu. To alternatywa do regularnej służby – sposób, żeby wypełnić obowiązek w sposób bardziej prospołeczny. Pracuje zatem z więźniami i planuje kolejną podróż.
—
H. pochodzi z Wietnamu. Jest drobna, głośna i i doskonale mówi po chińsku. Czasami irytuje mnie jej drobiazgowość i wysokie tony kiedy zaczyna rozmawiać z kimkolwiek. Odnoszę wrażenie, że w jakiś dziwny sposób język chiński daje jej odwagę, żeby mówić głośniej i donośniej. Pracuje w hostelu i studiuje filologię na uniwersytecie w Hualien. Dość szybko wiedziała, że chce się uczyć chińskiego. Zaczęła w Wietnamie. Dostała się na uniwersytet i opanowała podstawy, a potem pojechała do Chin. Wylądowała w Pekinie gdzie w strugach deszczu próbowała z koleżanką znaleźć nocleg. Bez powodzenia. Nikt nie rwał się do pomocy. Ludzie patrzyli z ukosa albo w ogóle udawali, że jej nie widzą. Chiny szybko stały się dla niej symbolem anonimowości i obojętności. Kiedy jej rozczarowanie sięgało zenitu, spojrzała na mapę i w oko wpadł jej mały skrawek ziemi przy chińskim wybrzeżu – Tajwan.
– W końcu tam też mówią po chińsku – pomyślała H. i nie zastanawiając się zbyt długo, spakowała walizkę i wylądowała na Tajwanie. Sytuacja się powtórzyła. Wieczór, lejący się z nieba deszcz, nieznana okolica i poszukiwanie hostelu. Jednak zamiast pustych twarzy, przed H. zatrzymał się samochód. Zatroskana rodzina Tajwańczyków zapytała ją czy potrzebuje pomocy. Bez zadawania zbędnych pytań, zapakowali H. do samochodu i odwieźli pod drzwi hostelu. H. wiedziała, że zostanie tutaj na zawsze.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Dziekuje za wszystko co piszecie i pokazujecie 🙂
duzo zdrowia na cale Wasze podrozowanie zycze J.
A my serdecznie dziękujemy za tak ciepłe słowa! Po prostu dodałaś nam skrzydeł!!!! Pozdrawiamy serdecznie.