O tym co ważne czyli noworoczne przemyślenia
Były około-świąteczne przemyślenia, więc pora na te noworoczne 😉 Mijający rok przyniósł nam wiele nowych doświadczeń – tych dobrych i tych trochę gorszych. Mogę chyba powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwcami. Robimy to, co kochamy i w dużym stopniu sami kształtujemy jaki będzie kolejny dzień. Liczę na to, że podobnie będzie w nadchodzącym 2018 roku i tego samego życzę i tobie drogi czytelniku.
Coś się kończy, coś zaczyna
Koniec roku 2017 skłonił mnie do przemyśleń. To chyba naturalne – coś się kończy i coś zaczyna jak mądrze napisał Sapkowski w sadze o Wiedźminie. Odkąd jesteśmy w Australii nie opuszcza mnie przeświadczenie, że to co dla wielu jest rajem na ziemi i miejscem, o którym marzą, dla mnie jest tylko przystankiem.
Australijski sen
Obserwując australijskie społeczeństwo trudno pozbyć się myśli, że znaleźliśmy się w świecie równoległym. Świecie, gdzie wszystko jest dostępne, a stan dobrobytu jest tak głęboko zakorzeniony w świadomości Australijczyków, że niewiele osób poświęca chociażby chwilę na zastanowienie się czym jest dobrobyt. Z drugiej strony na Antypodach dobrobyt jest jasno zdefiniowany, więc może nie ma się co zastanawiać? To australijski sen. Duży dom na przedmieściach (idealnie czysty dzięki pracy pani sprzątaczki przychodzącej raz w tygodniu), zadbany ogród (tutaj pomaga pan ogrodnik), dwa samochody, w tym co najmniej jeden z napędem na cztery koła i silnikiem o pojemności minimum 4 litry, wypasiona żaglówka zacumowana w porcie.
To niesamowite przywiązanie do posiadania więcej i więcej jest tak wszechobecne, że opętało przez chwilę również i mnie. Zaczęłam zastanawiać się czy Australia nie jest dobrym miejscem, żeby osiąść. Zaczęłam nawet myśleć nad domem i wszystkimi rzeczami, które chciałabym kupić. Przeglądałam gumtree, sprawdzałam typy wiz i ceny domów. Całe szczęście tylko przez chwilę.
Dzięki, ale nie
Australia nie jest dla mnie. Dlaczego? Ponieważ boję się trochę społeczeństwa dobrobytu. Wszechobecnej anonimowości, oceniania ludzi po tym, co mają, a nie tego kim są, swoistego wygodnictwa, które powoduje, że wszystko traci wartość, bo przecież wszystko można kupić (za odpowiednią cenę oczywiście). Choć kuszące jest miejsce, w którym nawet kasjerka w supermarkecie może żyć godnie. Zamiast myśleć i analizować co by było gdyby, odnajduję przyjemności w drobnostkach i za to jestem Australii ogromnie wdzięczna. Zapomniałam już jaką frajdę sprawiało mi pieczenie chleba. Wypiekam więc bochenek za bochenkiem. To również duża ulga dla żołądków i portfela, bo ten który jest w sklepach jest albo niejadalny albo za drogi.
Szperanie w second handach i znajdowanie małych perełek stało się rytuałem. Australijskie opshopy (tak nazywają się tutaj szmateksy) to kopalnie okazji. Kupić można nie tylko ubrania, ale i buty, sprzęt AGD, prześcieradła, książki a nawet meble. Korzystam też namiętnie z ogromnej infrastruktury mającej ułatwiać i uprzyjemniać życie obywatelom (świetne biblioteki, ścieżki rowerowe, plaże, parki). Życie w Australii jest łatwe i przyjemne, przynajmniej dla niektórych.
Nie zrozum mnie źle, nie krytykuję australijskiego stylu życia. Chociaż mnie on nie przekonuje, doceniam jego niekwestionowane plusy. Wysoki poziom życia umożliwia zarobienie grosza każdemu kto nie boi się pracy. Australijczycy hojnie dzielą się tym co mają. Z jednej strony zatrudniają ogrodników, sprzątaczki, opiekunki do dzieci, etc. Z drugiej przeznaczają znaczące kwoty na szeroko pojętą dobroczynność. Taki model społeczeństwa może się sprawdzić. Pozostaje temat wykluczonych, ale zostawmy go na inną okazję.
Cyfryzacja
W Australii dostrzegłam też coś, co wcześniej widzieliśmy w Hong Kongu, Malezji i Singapurze. Cyfryzacja społeczeństwa: kolejki po najnowszego iphone’a, reklamy konsoli sterujących domem (które podobno poinformują cię o temperaturze i podpowiedzą jak się ubrać, a nawet jaki filtr kremu przeciwsłonecznego jest odpowiedni danego dnia w zależności od siły promieniowania UVA i UVB – szczególnie istotne w Australii, gdzie liczba nowotworów skóry jest najwyższa na świecie). Podczas świątecznego obiadu byłam żywiołowo przekonywana do wydania kilku tysięcy złotych na najnowszego iphone’a (ten, którego mam w zasadzie nie działa i posiłkujemy się tanim chińczykiem zakupionym w Indonezji – kto to widział w Australii gdzie każdy chodzi z nowiutkim iphonem w kieszeni??? Wiocha po prostu…). Dlaczego? Ponieważ Siri pomoże mi żyć.
Nie słyszałeś/aś o Siri? To asystent użytkowników iphone’ów. Podobno nie działa we wszystkich językach, ale w Australii funkcjonuje bez zarzutu. Siri zapisze dyktowaną listę zakupy, wyśle sms’a do żony (możesz dyktować kiedy prowadzisz), ominie korki i przypomni kiedy dzieci mają urodziny. Nazwij mnie archaiczną, ale przerażają mnie te technologiczne udogodnienia. Przeraża mnie, że jesteśmy tak zajęci i zabiegani, że potrzebujemy cyfrowej pomocy, sztucznej pani w telefonie, która przypomni o ważnej rocznicy i o tym, że trzeba kupić mleko na śniadanie. Boję się, że kiedyś tak głęboko zanurzymy się w cyfrowym świecie, że zapomnimy o tym normalnym. Materializm i digitalizacja – to moje dwie największe obawy na nadchodzący rok.
Przystanek w drodze
Całe szczęście jesteśmy zgodni z Victorem co do tego, że Australia jest przystankiem. Mimo wszystko miło zatrzymać się na chwilę. Wielokrotnie powtarzałam, również na blogu, że trudno być ciągle w drodze, a krótsze bądź dłuższe przerwy są bardzo potrzebne, żeby złapać perspektywę i nie wpaść w podróżniczy marazm. Nasz aktualny przystanek będzie trochę dłuższy, bo potrwa aż do września (oby, nadal czekamy na decyzję urzędu w sprawie naszych wiz), ale potem ruszamy dalej. Prawdę powiedziawszy już zaczęło mnie nosić. Winę mogę spokojnie zrzucić na właścicielki domu, którym aktualnie się opiekujemy. Podróżniczki, mają biblioteczkę pełną atlasów, przewodników i książek podróżniczych. Przez ostatnie dwa dni namiętnie wertowałam gigantyczny album wydawnictwa Lonely Planet opisujący wszystkie kraje świata. Prawdziwa uczta dla oka i wyobraźni!
Dziwne to uczucie wiedzieć, że znaczną część roku spędzimy w jednym miejscu. Pocieszamy się, że Perth ma wiele do zaoferowania, a bliższe i dalsze okolice zachęcają do eksploracji. Będzie to zupełnie inny rok od 2017.
2017: slow travel
A jaki był 2017? W mijającym roku odwiedziliśmy zaledwie pięć państw. Niewiele, biorąc pod uwagę ile czasu spędziliśmy w drodze. Pisałam o tym zresztą w poście na drugą rocznicę naszej podróży (klik tutaj) Jednak choć nie możemy pochwalić się powalającą liczbą „zaliczonych” państw, uważam rok 2017 za bardzo udany z podróżniczego punktu widzenia. Mam wrażenie, że nie spiesząc się, udało nam się dotrzeć głębiej. Już od jakiegoś czasu nasze podróżnicze rozważania analizuję bardziej w kategorii doświadczeń i poznanych ludzi niż zobaczonych miejsc. Bardziej zapada mi w pamięć zapach monsunowego deszczu na Koh Phayam niż atrakcje Bangkoku. Zaliczanie atrakcji nigdy nie było w naszym stylu, ale mam wrażenie, że ostatnio z coraz większą premedytację omijamy szerokim łukiem szeroko pojęte atrakcje. I chociaż czasami żałuję, że nie zobaczyłam Taj Mahal, po tysiąckroć cieplej wspominam dni spędzone z przyjaciółmi w ich keralskim domu.
Ludzie i jeszcze raz ludzie
Ludzie to chyba największa wartość naszej włóczęgi. W 2017 roku poznaliśmy wiele niesamowitych osób, dzięki którym zobaczyliśmy więcej i lepiej.
Serdecznie pozdrawiamy Andresa, z którym przyszło nam dzielić cudowne chwile w Indonezji. Niejedna partia monopolu, niejedno wypite piwo i przegadane godziny. Dawno nie spotkaliśmy nikogo, z kim tak od razu nadawalibyśmy na tych samych falach. Andrés, un abrazo!
Bardzo ciepło wspominam Bena i Amber, których poznaliśmy w birmańskim Dawei (pisałam o nich tutaj). Niesamowicie odważni i inspirujący, robią coś nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla społeczności, w której mieszkają. Subtelnie, zawsze pamiętając o uwarunkowaniach kulturowych i społecznych. Trzymamy kciuki za ich kulinarne przedsięwzięcie w Dawei! BTW, Amber stworzyła świetną grupę na facebooku dla wszystkich zainteresowanych odwiedzeniem południowej Birmy. Dla zainteresowanych link tutaj.
Jesteśmy po stokroć wdzięczni całej ekipie Ihasia. Poznaliśmy ludzi z pasją. Nurków, dla których nurkowanie nie jest maszynką do robienia pieniędzy, ale pięknym hobby i właśnie tym hobby dzielą się z innymi. Dzięki nim nasze pierwsze podwodne doświadczenia pozostaną niezapomniane na zawsze!
Niewiele oferująca z turystycznego punktu widzenia Surabaya stała się dla nas miejsce wyjątkowym za sprawą trzech sióstr i ich mamy, które zgodnie przyjęły nas pod swój dach. Nie tylko podzieliły się z nami troskami i radościami życia codziennego, ale wyprawiły mi jedne z najbardziej magicznych urodzin (klik tutaj).
O wspaniałej Dewi pisałam w ostatnim poście. Dzięki niej zobaczyliśmy jak wygląda życie tych, którzy nie załapali się na turystyczny pociąg a także tych, którzy starają się pomóc innym.
Na blogu nie pisałam wiele o naszych australijskich przyjaciołach. Na pewno się pojawią, ale pisząc o tym, co przyniósł nam 2017 rok nie sposób ich pominąć. Po pierwsze Penny, moja australijska siostra, z którą mieszkałam kilka lat temu w Peru. Już wtedy Penny była dla mnie kimś wyjątkowym – niesamowicie silną osobowością, odważną, otwartą. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że spotkamy się w Australii, ale kiedy nadarzyła się okazja, nie wahałam się ani chwili. Wychodziłam z lotniska w Darwin na miękkich nogach. Minęło 9 lat odkąd się widziałyśmy. Ale nic się nie zmieniło… Ta sama osobowość, ciepło i siła. Penny niestrudzenie była naszym szoferem i kontrolerem jakości kiedy szukaliśmy odpowiedniego samochodu, który dowiózłby nas do Darwin. A potem skierowała nas w ręce swojej mamy, Jill, która mieszka w Perth. Wszystko pozostało w rodzinie. To niesamowite znaleźć się w innym kraju i czuć się jak w domu. Być członkiem rodziny. Tak czuliśmy się zarówno z Penny jak i z Jill i jej partnerem Duncanem. To z nimi spędziliśmy Święta, to oni otworzyli przed nami drzwi swojego domu.
Nie sposób ominąć Irene i Dominique’a, z którymi spotykaliśmy się regularnie w minionym roku. Najpierw w Tajlandii, potem w Malezji i Indonezji (dwukrotnie – w Labuanbajo i na Bali), żeby w końcu przejechać wspólnie ponad 7000 km australijskimi bezdrożami. Nasi szwajcarscy przyjaciele kontynuują swoją podróż, już w krótce przelecą nad Pacyfikiem, żeby rozpocząć podbój Ameryki Środkowej. Ewidentnie są bardziej zorganizowani od nas (Szwajcarzy!) i zmontowali już krótki, ale świetny film z naszej wspólnej road trip:
Australia Road Trip, kręcone wspólnymi siłami, montowane przez Irene i Dominique (Two on a journey)
Dziękujemy również wszystkim tym, którzy wsparli nasze marzenie. To podziękowania dla was, naszych czytelników – za bycie z nami, komentowanie, lajkowanie, udostępnianie. To podziękowanie także dla naszych fanów, którzy wsparli nas pocztówkową cegiełką (szczególne podziękowania dla Asi i Artura!!!!!) i dla niezwykle hojnych właścicieli hoteli, którzy umożliwili nam zasmakowanie odrobiny luksusu. Dziękujemy!!
Last but not last, dziękujemy Grześkowi S., który stał się naszym przewodnikiem po Perth. Choć na odległość, prowadził nas za rękę, wyjaśniając, radząc i pomagając. Grzesiek, dzięki. Trzymamy kciuki!!
A w nadchodzącym 2018 życzymy Wam radości z drobiazgów i pociechy z tego, co normalne i niezauważalne. Do siego roku!!!
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments