Południowa Birma bez Lonely Planet: Mawlamyine i Dawei
Birma jest jednym z tych krajów, gdzie podróżowanie z przewodnikiem Lonely Planet zupełnie traci sens. Zresztą nawiasem mówiąc w ogóle podróżowanie z Lonely Planetem traci dla mnie sens, ale to temat na osobny post. Dlaczego jednak w Birmie przewodnik jest bezużyteczny? Bo ostatnie wydanie pochodzi z 2014 roku. To zaledwie trzy lata temu, pomyślisz. Nie w przypadku Birmy. Tutaj trzy lata to jak piętnaście. Dynamika z jaką zmienia się Birma jest niesamowita. Ci którzy byli tutaj kilka lat temu, prawdopodobnie nie rozpoznają kraju. Miejsca, które do niedawna były zamknięte dla turystów, otwierają się. Do innych, dostępnych jeszcze dwa lata temu, wjazd blokowany jest przez wojsko. Ceny hoteli znacząco wzrosły, na rynek wchodzą międzynarodowe sieci restauracji i hoteli. Będąc w Bagan rozmawiałam na czacie z kolegą, który był w Birmie blisko dziesięć lat temu (Emil, pozdrowienia!). Nie mógł uwierzyć, że po Bagan poruszamy się elektrycznym skuterem. Kilka lat temu były problemy z elektrycznością, a jedynym środkiem transportu był rozgruchotany rower.
Dlatego też kiedy dowiedzieliśmy się, że południowa Birma od niedawna jest otwarta dla turystów, a w przewodniku Lonely Planet poświęcono temu regionowi zaledwie kilka stron, wybór był prosty. Południowa Birma.
Mawlamyine
Nasz pierwszy przystanek to Mawlamyine, buddyjsko – muzułmańskie dość spore miasto leżące nad potężnym rozlewiskiem rzek Gyaing i Salween. Gdyby słuchać się Lonely Planeta mielibyśmy wizję pięknego miasta leżącego między rzekami a morzem, melancholijnego i inspirującego. Tak pięknego, że posłużyło za inspirację dla Orwella i Kiplinga. Nie neguję, może tak było sto czy dwieście lat temu. W tej chwili spacer wzdłuż rzeki grozi przynajmniej atakiem kichania dla mniej wrażliwych. Rzeka po prostu śmierdzi, a jej brzegi są tak zasypane fermentującymi odpadkami, że trudno wyobrazić sobie w tym miejscu rozmarzonego Kiplinga. W samym miasteczku nie jest lepiej. To, czego najwięcej widziałam to śmieci. Śmieci na ulicy, śmieci w zaułkach, śmieci w rynsztoku i kanale. Okolice targowiska śmierdziały tak bardzo, że nie byłam w stanie się zbliżyć, a naprawdę uwielbiam azjatyckie bazary. Jeśli jednak uda ci się wyłączyć śmieciowy sensor, możesz przejść się na wzgórza górujące nad miastem. Spacerując, przechodzi się płynnie z jednej buddyjskiej świątyni do drugiej. Inne życie. Czysto, kolorowo, malowniczo. Z góry nawet rozlewisko rzek wygląda ładnie. I nie dociera smród!
Mawlamyine to trochę zawieszona w czasie Birma. Z jednej strony zewsząd atakują neony z reklamami najnowszych telefonów komórkowych, z drugiej wieczorami często odłączany jest prąd, a miasto pogrąża się w ciemności. Turyści koncentrują się dookoła jednego hostalu (oczywiście tego, który figuruje w Lonely Planet), rzadko wychylając nosa poza okolice hostalu i buddyjskie świątynie. Miasto nie oferuje oszałamiających atrakcji na skalę Bagan, ale choć było brudno i śmierdząco, to wcale nie było nam w Malwlamyine najgorzej. Życzliwi ludzie, pyszne jedzenie i normalne, surowe życie. To dobry przystanek, żeby liznąć małomiasteczkowej Birmy.
Dawei
Ostatecznim celem naszej birmańskiej przygody było Dawei. Położone nad rzeką, rzut beretem od dziewiczych plaż. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy do hotelu, gdzie za całkiem przyzwoitą, jak na birmańskie standardy, cenę dostaliśmy czysty (!) pokój z łazienką (!!) i z klimatyzacją (!!!). Te wykrzykniki to nie błąd klawiatury. To podkreślenie zaskoczenia, że w Birmie takie rzeczy są w ogóle możliwe. Nasze zaskoczenie wzrosło kiedy okazało się, że za rogiem znajduje się piwny ogródek z prawdziwą trawą i piwem z kija za mniej niż dolara. Do tego wynajem motocykla za przyzwoitą cenę i hulaj dusza!
Przez dwa dni zwiedzaliśmy na motocyklu dziewicze plaże. Na jednej z nich prawie się utopiłam, kiedy jedna podstępna fala podcięła mi nogi, a druga nakryła głowę. Chyba nigdy nie strzeliłam takiego fikołka w wodzie i nie najadłam się tyle strachu. Prądy są niezwykle silne i co roku notowane są utonięcia. Bez wątpienia nie można ignorować pozornie spokojnego morza.
A same plaże? Cóż, na pierwszy rzut oka są piękne. Piaszczyste, długie i puste. Jednak bardzo trudno o cień, a słońce pali bez zmiłowania. Niestety plaże są też brudne. Plastikowe butelki, puste torebki po chińskich zupkach i chipsach. Miejscowi szybko nauczyli się, że turyści przyjeżdżają na plaże. Szczególnie dzieci szybko wyłapały zależność turysta —> money. To jedyne międzynarodowe słowo, którego się nauczyły i nie wahają się go użyć. Poddaliśmy się po dwóch dniach szukania plaży idealnej. Może w Indonezji uda nam się ją wreszcie znaleźć?
Motocyklowa przygoda
Nie obyło się oczywiście bez przygody motocyklowej. Pierwszego dnia po godzinnej jeździe po wyjątkowo wyboistej drodze dotarliśmy na bardzo ładną plażę. Wybadaliśmy grunt i chcieliśmy przeparkować motocykl. Nie udało się, ponieważ na amen zablokowała się blokada kierownicy. Niezły paradoks, co? Nie ma to jak skuteczna blokada. Zupełnie pusta plaża, zero zasięgu komórkowego, nikogo na horyzoncie, samo południe, a my z zablokowanym motocyklem. Po chwili zupełnie znikąd pojawił się młody chłopak, nasze zbawienie. Najpierw we dwóch z Victorem próbowali odblokować blokadę… Później nasz wybawca pojechał do domu po narzędzia. Kolejna godzina walki. Bez rezultatu. W końcu usłyszeliśmy kilka słów po birmańsku i zobaczyliśmy dym z oddalającego się motocykla. Nasz wybawiciel odjechał. Coś nam jednak mówiło, że wróci. Dlatego cierpliwie czekaliśmy skuleni pod jedynym krzakiem, który dawał choć trochę cienia.
Po dwudziestu minutach wybawca wrócił. Wyperfumowany, na większym motocyklu i w wyjściowym ubraniu. Na migi pokazał nam, że zawiezie nas do Dawei. Wszystkich. Na jednym motocyklu. To znaczy trzy osoby. Hmmmm… Byłam nieco podejrzliwa i łatwo nie było. Blisko 50 km po wybojach, ale dojechaliśmy! Nasz wybawca wyjaśnił gdzie jest motocykl, otrzymaliśmy częściowy zwrot pieniędzy, który od razu przekazaliśmy naszemu wybawcy. Oczywiście nie chciał przyjąć, ale nie miał wyjścia. Czekało go jeszcze 50 km z powrotem do domu. Birmańczycy są niesamowici.
Bez dwóch zdań gwoździem programu w Dawei była australijsko-kanadyjska para, która mieszkała w naszym hotelu. Ben i Amber wybrali Birmę jako swój przyszły dom. Poznają kraj powoli, jego kulturę, tradycję i język. Walczą z biurokracją, która dla obcokrajowców jest bezlitosna. Nie poddają się jednak, licząc, że po legalnie przemieszkanych w hotelu 6 miesiącach, dostaną pozwolenie na wynajęcie domu. Mają świetne pomysły na biznes, dużo zapału i pokłady cierpliwości. Mogliśmy się od nich wiele nauczyć i śmiało mogę powiedzieć, że najwięcej o Birmie dowiedzieliśmy się właśnie od nich. Ogromnie podziwiam ludzi z pasją, którzy gotowi są na poświęcenia i wyrzeczenia w imię czegoś większego. Trzymam kciuki, żeby udało im się zrealizować śmiałe pomysły, które mają w głowach.
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments