„Niebezpieczny” trekking Hsipaw – Pankam
Kiedy przyjeżdżasz do Hsipaw, odnosisz wrażenie, że całe miasteczko należy do Mister Charlesa. Mr. Charles i jego rodzina są właścicielami czterech hoteli na każdą kieszeń, restauracji, agencji organizującej wycieczki, punktu wynajmu motocykli i rowerów. I nie jest to odosobniony przypadek w Mjanmie, choć jedyny, z którym spotkaliśmy się osobiście. Monopol na usługi turystyczne jest jeszcze większy w mniejszych miejscowościach lub miejscach, w których ruch turystyczny nie jest jeszcze tak duży. Chcesz coś zobaczyć? Musisz skorzystać z usług jednej agencji, która zorganizuje wszystko (transport, przewodnika, nocleg, wyżywienie) i słono sobie za to policzy. W Hsipaw całe szczęście jest alternatywa. Małe sklepiki wynajmujące motocykle, hostale NIE należące do Mr. Charlesa, małe lokalne jadłodajnie i restauracje. Dlatego jeśli marzy ci się trekking Hsipaw – Pankam, Mr. Charles nie jest jedyną możliwością. Możesz zrobić go na własną rękę.
Trekking Hsipaw – Pankam
Trekking Hsipaw – Pankam jest ciekawą alternatywą dla słynnej i bardzo popularnej marszruty łączącej Kalaw i jezioro Inle. Jeszcze kilka lat temu było kilka wariantów trekkingów. Rzeczywiście okoliczne wzgórza i rozsiane na nich wioski są idealne dla zapalonych piechurów. Niestety konflikt między Szan a P’lao, o którym pisałam kilka postów wcześniej, spowodował, że dużo dróg zostało zamkniętych dla turystów, w tym popularne do niedawna Namshan. Właśnie z Namshan ruszał 3-dniowy trekking, o którym marzyliśmy. Dawno temu przeczytaliśmy szczegółowy opis Paczek w podróży, zrobiliśmy notatki i… klops. Namshan jest zamknięte dla turystów. Dlatego musieliśmy zadowolić się dużo krótszym i mniej widokowym trekkingiem do wsi Pankam.
Uzbrojeni w bojowe sandały (ja), krótkie buty trekkingowe (Victor), dużą ilość wody i kremu z wysokim filtrem, a także porządnie naładowany telefon z zaznaczoną trasą, ruszyliśmy przed siebie. Początek nie był łatwy. Żeby nie iść główną drogą, postanowiliśmy przejść ścieżką przez pola. Nie powtarzajcie naszego błędu. Błoto po kolana, ostre gałęzie, świeżo wypalone pola (gorące i pełne popiołu), przekraczanie kanałów nawadniających. 2,5 km w blisko półtorej godziny. Ahoj przygodo!
Potem miało być już tylko łatwiej. Rzeczywiście szlak, po którym teoretycznie nie powinniśmy poruszać się sami, to tak naprawdę dość szeroka droga, po której jeżdżą przede wszystkim motocykle. W rzeczywistości nie ma to nic wspólnego z górską ścieżką czy szlakiem. Jest to czasami piaszczysta, czasami kamienista szosa. Trudno się zgubić, a w razie wątpliwości zawsze znajdzie się ktoś chętny do wskazania drogi. Jak zawsze pomocna okazała się aplikacja maps.me z zaznaczoną wsią Pankam.
Największym utrudnieniem był upał. Choć ruszyliśmy dość wcześnie, straciliśmy grubo ponad godzinę na przedzieranie się przez pola. Droga stopniowo pnie się w górę. Najpierw pojawiają się pola pełne pękatych, dojrzałych arbuzów. Słuchać szum liści pokaźnych bambusów, dających spragniony cień. W połowie drogi znajduje się sielska wieś Naxmunshan. To ostatnie miejsce przed Pankam, żeby uzupełnić zapasy wody. Idzie się wzdłuż szemrzących strumieni, tu i ówdzie słychać piejące koguty i widać pracujących rolników. To też ostatni prawdziwie zielony zakątek. Potem robi się sucho. Większość drzew została wycięta, a teren wykarczowano, a następnie wypalono. Tak Birmańczycy przygotowują się na przyjście monsunu. Popiół, ciemna, wypalona ziemia jak okiem sięgnąć i kikuty drzew. Wszędzie widać też postępującą erozję. Widoki są dość przygnębiające.
Najgorsze podejście zostaje na koniec kiedy też zrobiło się najgoręcej. Ten ostatni fragment pokonaliśmy w tempie żółwia. Cała trasa zajęła nam około pięciu godzin. Nie potrzeba świetnej formy fizycznej, ale koniecznie trzeba zabrać dużo wody.
Tak naprawdę całą trasę można pokonać w jeden dzień, tylko po co? Największa frajda całego trekkingu to wieś Pankam. Naprawdę warto zatrzymać się tam na noc. Tylko nie w guesthousie, z którym robi interesy Mr. Charles, a u Elo, młodej i przedsiębiorczy mamy, która swój sfeminizowany dom przekształciła w mały homestay. Mieszka z samymi kobietami: ciotką, matką i małą córeczką. Cztery panie doskonale sobie radzą. Gotują pyszne jedzenie, udostępniają czyściutkie materace, wygodne fotele, aromatyczną herbatę i możliwość podejrzenia autentycznego życia na birmańskiej wsi. Jeżeli zdecydujesz się na zrobienie trekkingu na własną ręką, wesprzesz bezpośrednio małe gospodarstwo Elo. Zero pośredników. Niestety i do Pankam wkrada się Mr. Charles i turystyka przez duże „T”. Jeszcze niedawno nocleg z trzema posiłkami kosztował 5000 kyattów. W tej chwili Elo liczy już 10 000 kyattów. Nadal jest to cena bardzo rozsądna, jednak taka podwyżka robi wrażenie. Co więcej, Elo od niedawna przyjmuje grupy od Mr. Charlesa. Może więc być tłoczno. Z drugiej jednak strony miło pogawędzić z innymi piechurami przy szklance herbaty.
W Pankam nie ma zasięgu, prąd włączany jest tylko na chwilę wieczorem. Nie ma też zimnego piwa, prysznica ani bieżącej wody. Za łazienkę służy mały wychodek, a za wieczorną kąpiel – wiadro zimnej wody. Jedzenie jest za to poezją. Nie uświadczysz tu mięsa, za to warzywne dania, które przygotowują gospodynie to prawdziwa uczta! Sałatka ze sfermentowanych liści herbaty, curry z bakłażana, surówka z zielonego ogórka, sypki ryż i pyszna herbata. Już dla samego jedzenia warto przejść się do Pankam!
Jak to Mjanmie, mieszkańcy Pankam są cudowni! Począwszy od dzieci, które otaczają cię jak stadko świergoczących ptaków, kończąc na dorosłych, śmiejących się i pozdrawiających. Trudno się porozumieć. W zasadzie nikt w Pankam nie mówi po angielsku, ale międzynarodowy język ciała robi swoje. Jest sielsko i swojsko. Zresztą zobaczcie sami na krótkim filmiku, który nakręcił i zmontował Victor:
Jeśli zaś chodzi o temat bezpieczeństwa… Od początku szliśmy niemalże krok w krok z trzema zorganizowanymi wycieczkami. Wszystkie pod flagą Mr. Charlesa i tylko z jedną z nich szedł przewodnik jako tako mówiący po angielsku. Żeby nie było, że ryzykanci z nas czy lekkoduchy. Nie wybraliśmy się tak po prostu. Wcześniej zasięgnęliśmy języka. Tylko nie wśród agencji turystycznych i recepcji guesthousów, a u innych turystów i mieszkańców. Dotarliśmy do pary latynosów, którzy trekking Hsipaw – Pankam zrobili miesiąc wcześniej. To oni polecili nam również dom Elo. Zanim zaczęliśmy iść pod górę, zrobiliśmy rekonesans w jednej ze wsi, pytając się czy jest bezpiecznie. Patrzono się na nas co najmniej dziwnie… Słusznie założyliśmy, że jest bezpiecznie. Wiedzieliśmy też, że generalnie pozytywnie nastawieni do turystów Birmańczycy (niezależnie od tego czy są Szan czy P’lao) prędzej wkurzą się na przewodnika niż na ducha winnego turystę…
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments