Qeshm, kulinarne doznania na najwyższym poziomie
Qeshm jest sporą wyspą leżącą w Zatoce Perskiej. Jest to arcy ciekawy zakątek Iranu – pełen kolorów dzięki wspaniałym strojom lokalnych kobiet, z ładnymi plażami (kiedy jest przypływ), geologicznym ekoparkiem, w którym można podziwiać różne formacje skalne i wieloma prywatnymi kwaterami, dzięki którym można poznać nie tylko przepyszną wyspiarską kuchnię, ale również zobaczyć jak żyją tutaj ludzie.
Autostopem przez Qeshm
Na Qeshm przypłynęliśmy szybką łodzią z Bandar Abbas. Podróż poza sporadycznymi pawiami współpasażerów podróż minęła szybko i sprawnie. Musieliśmy dostać się na drugi koniec wyspy, tam bowiem znajdował się nasz homestay. Większość samochodów na Qeshm to taksówki, które oczywiście były gotowe zawieźć nas do naszej wioski za symboliczną kwotę 20$. Machając rękami ciągle odmawialiśmy namolnym taksówkarzom w nieoznaczonych samochodach, czyt. dorabiającym sobie mieszkańcom. Słońce przypiekało solidnie, a na promenadzie, przy której staliśmy przybywało namiotów piknikujących Irańczyków (ciąg dalszy irańskiego Nowego Roku). Po dość długim oczekiwaniu zatrzymał się samochód i mieliśmy podwózkę prawie do celu. Poza podwózką dostałam od siostry kierowcy bransoletkę, a także numer telefonu z prośbą o kontakt w razie jakichkolwiek problemów. Kawałek musieliśmy pokonać taksówką, a ostatni odcinek przejechaliśmy z naszą gospodynią, która wyjechała po nas do rogatek.
Homestay na Qeshm
Trafiliśmy do domu Mani. Ciekawy to był dom, w całości zarządzany przez kobiety, trochę w stylu mistycyzmu rodem z New Age, trochę poetycki, trochę syfiasty, ale jednocześnie dość swojski, a przede wszystkim z rewelacyjnym jedzeniem. Przy tym jedzeniu cała reszta bladła i stawała się zupełnie nieistotna. Funkcjonowaliśmy od posiłku do posiłku. Nasz dzień oczywiście zaczynał się od śniadania, codziennie nieco innego. Dominowały różne rodzaje placków, placuszków, naleśników i racuchów. Czasami były to cienki placuszki obtoczone w bardzo drobnym cynamonowym cukrze, innym razem małe pączki, jajeczne naleśniki czy puszyste racuchy.
Całkowicie uzależniłam się od słodko-słonej kombinacji marchewkowego dżemu i irańskiego świeżego, solonego sera z krowiego mleka, przypominającego trochę dobrej jakości fetę. Do tego filiżanki kawy i herbaty. Błogostan. Śniadanie jadaliśmy na zadaszonej werandzie. Słońce zaczynało już grzać, ale o poranku upał nie był dokuczliwy dzięki rześkiej bryzie znad morza. Po śniadaniu zaczynało się odliczanie do obiadu. Całe szczęście czas mijał szybko, bo na dziką plażę było zaledwie kilka kroków.
Wody Zatoki Perskiej są ciepłe, a plaże na Qeshm pokryte są drobnym piaskiem i tysiącami muszli. Bogactwo morskich stworzeń jest imponujące, co mogliśmy podziwiać nie tylko brodząc w ciepłej wodzie i czując umykające spod stóp kraby i inne skorupiaki, ale również na naszych talerzach. Codziennie Mania przepraszającym tonem wyjaśniała, że dziś znowu nie będzie mięsa. Na naszych twarzach malowała się radość, bo oznaczało to jedno – boskie potrawy warzywno-rybne. W zależności od tego co udało się kupić danego dnia od rybaków w wiosce, mama Mani wyczarowywała coraz to pyszniejsze cuda. Małe smażone rybki, złowione kilka godzin wcześniej serwowane w towarzystwie cytryny, fury surówki i wspaniałego sypkiego basmati, pikantna potrawka z morskich ślimaków (walczyliśmy o to, kto wyliże rondel), krewetki w aromatycznym sosie ze świeżych pomidorów, warzywny gulasz z dużą ilością kalmarów.
Moim absolutnym faworytem była potrawka ze świeżego tuńczyka. Chociaż nie jestem wielką fanką kolendry, doskonała kombinacja tego zioła z jędrnym mięsem, cebulą, pomidorami i specjalnie dobraną przez natchnioną kucharkę mieszanką przypraw przyprawiła mnie o drgawki z rozkoszy. Pierwszy raz było mi naprawdę głupio prosić o kolejną dokładkę, ale nie mogłam się pohamować. Obiadowa rozpusta była naprawdę hedonistyczna, bo kończył ją deser nad deserami – rozpływające się w ustach daktyle z sosem na bazie sezamowego tahini. Połączenie idealne – słodki, wręcz lepki owoc i delikatna gorycz opalonych ziaren sezamu. Następnie rozpoczynało się oczekiwanie na kolacje. Ze względu na coraz większe upały, ku naszej rozpaczy, natchniona kucharka serwowała kolację coraz później. Niemniej jednak warto było czekać. Na kolację najcześciej serwowane były warzywne potrawki, wariacje shakshuki i innych potraw jajeczno-jarzynowych. Jednego dnia dominowały jędrne cukinie, innego opalane nad ogniem bakłażany. Wszystko zawsze świeże i zawsze smakowite.
Nie tylko jedzeniem człowiek żyje
Czy aby na pewno? Po takiej kulinarnej rozkoszy miałam swoje wątpliwości, ale poza doznaniami smakowymi, chcieliśmy również zobaczyć coś na Qeshm. W tym celu pożyczyliśmy rozklekotany motocykl od brata Mani i wybraliśmy się na wycieczkę. Poza miasteczkami i wioskami, zajrzeliśmy do Doliny Chahkouh i w sumie nadal nie wiem kto był większą atrakcją – my czy formacje skalne. Wszyscy Irańczycy cykali nam fotki i poważnie zastanawiałam się czy nie wprowadzić jakiejś opłaty za wizerunek, no bo serio, ile można?
Wieczorem znaleźliśmy bardzo ustronny zakątek plaży i w blasku księżyca rozbiliśmy namiot. Było bardzo romantycznie dopóki o 1 w nocy nie zerwał się huraganowy wiatr, który w połączeniu z gwałtowną burzą, która rozpętała się o 3 prawie rozerwał nasz namiot na strzępy. Przemoczeni do suchej nitki ratowaliśmy nasz dom jak tylko się dało. Nie zmrużyłam oka do rana, czekając kiedy przestanie padać. Żeby było jasne – na Qeshm pada około pięć dni w roku, bardzo rzadko o tej porze roku. Nie ma to jak mieć farta. Kiedy około 8 przestało padać okazało się, że nasza nowa miejscówka to gliniane bagno.
Ufajdani do pasa, przemoczeni i przemarznięci zebraliśmy nasze bambetle. Zapakowaliśmy się na motocykl, który odmówił współpracy. Wspólnymi siłami, walcząc z błotem i gliną, ślizgając się jak Jinx, wepchnęliśmy grata na drogę z nadzieją, że z górki pójdzie łatwiej. Poszło, ale po godzinie pchania i odpalania w biegu. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze niegroźna błotną wywrotkę i w stanie totalnego umorusania wróciliśmy do domu. Kolejny raz staliśmy się lokalną atrakcją. Zamiast dalszego zwiedzania wyspy oddaliśmy się degustacji kolejnych potraw, umilając sobie czas spacerami po plaży i kąpielami w wodach Zatoki. Brakowało tylko zimnego piwka…
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Witajcie Kochani Bardzo długo nie pisałam, ale sami wiecie, jak czas szybko umyka. Świetna relacja, czytałam ją z ogromną przyjemnością. Opis potraw tak realistyczny, że chciałoby się usiąść z Wami do stołu ? dywanu?. Jak zwykle bardzo dobre zdjęcia . Te z Iranu i te z Indii. Pozdrawiam serdecznie i życzę wielu wspaniałych przeżyć. Zdrowia . M