Podróżowanie nie zawsze jest fajne, czyli pierwsze wrażenia z Nepalu
Po krótkim i mało ciekawym pobycie w Dubaju (który ograniczył się do krótkiej wizyty w świątyni konsumpcjonizmu, czyli największym centrum handlowym świata i nieco dłuższej na lotnisku), wylądowaliśmy w Katmandu. Oczekiwania były bardzo rozbuchane. Himalaje, Nepal, trekking, zimne i tanie piwo. Nasze zderzenie z rzeczywistością było szybkie i bolesne. Jak mądrze napisał Hugh Thomson w swojej doskonałej książce Biała skała:
Jest w tym całe morze prawdy.
Najpierw lotniskowo-wizowy burdel w najlepszym wydaniu, nawet kambodżańskie mini-lotnisko w Siem Reap nie może równać się z międzynarodowym lotniskiem w Katmandu. Wszyscy kotłują się w jednej wielkiej kolejce po wizy. Nikt nic nie wie. Niby wypełniliśmy formularze w samolocie, ale okazuje się, że potrzebne są inne. Wszyscy gorączkowo wypełniają tylko po to, żeby po pierwszej kolejce (gdzie tylko płaci się za wizy) przejść do kolejnej, jeszcze dłuższej i wolniejszej. Tempo pracy nepalskich urzędników jest rzeczywiście żółwie. Nam procedura uzyskania wizy zajęła dwie godziny. Aż strach pomyśleć co by było gdyby w tym samym czasie wylądowały dwa samoloty, albo co gorsze, trzy.
Do naszego guesthouse dojeżdżamy ledwo ciepli. Całe miasto tonie w ciemnościach. Ludzie siedzą przy świeczkach, a co zamożniejsi odpalają generatory. Prąd w Katmandu, jak i w całym kraju dostarczany jest przez kilka godzin dziennie. I nie jest to konsekwencja trzęsienia ziemi, tylko skutek energetycznych niedoborów. Do tego wszędzie pył, który gryzie w oczy, a ciężkie powietrze drapie gardło. Tylko niektóre ulice są asfaltowane, a te, które mają warstwę asfaltu są dziurawe jak szwajcarski ser. Trudno mi powiedzieć ile z tego jest rzeczywiście konsekwencją zeszłorocznego trzęsienia ziemi, a co po prostu było, jest i będzie tak a nie inaczej.
Kolejny dzień to zderzenie z turystycznym gettem, czyli dzielnicą Thamel. Tutaj czujemy się po prostu jak chodzące worki wypchane euro i dolarami. Absolutnie każdy próbuje nam coś sprzedać. Po zupełnie nieturystycznym i autentycznym Iranie czujemy się totalnie zagubieni. Jak gdybyśmy pojawili się w tak turystycznym miejscu pierwszy raz w życiu, a przecież tak nie jest. Za nami chociażby pobyt w Siem Reap i ruinach Angkor Wat, które są przecież mekką każdego turysty odwiedzającego Azję południowo-wschodnią. Mimo tego chodzimy jak śnięte ryby i momentami czujemy się jak w złym śnie. Tutaj nie ma miejsca na szczery uśmiech i pozdrowienie. Słyszane co chwilę „namaste” to tylko intro do gry pt. „kup coś głupi turysto, przecież wiem, że masz kasę”. Wszędzie czai się biznes, a my stanowimy jego źródło. A to wszystko w nigdy nie ustającej kakofonii klaksonów. Bo tutaj trąbi każdy kto może. Żadna z ulic nie jest zamknięta dla ruchu, a pierwszy stoi najniżej w drogowej hierarchii, więc trzeba uważać na lusterka motocykli, kierownice rowerów, rikszarzy, taksówkarzy i kierowców normalnych samochodów. Po kilku godzinach „spacerowania” czuję się wypompowana. Nie mam siły na nic. Marzę o ciszy, czystym powietrzu i nietraktowaniu mnie tylko i wyłącznie w kategorii dolarów, którymi zapewne mam wypchane kieszenie (bardzo bym chciała, ale niestety tak nie jest). Niestety w Katmandu moje marzenie nie może się spełnić. Z wytęsknieniem czekam na dzień, kiedy rozpoczniemy trekking i wyjedziemy z tego turystycznego piekła.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Ha, to ciekawe jak zmienia się odbiór danego miejsca w kontekście tego skąd przyjeżdżamy. My prosto po Kambodży i mega zatłoczonym Siem Reap cieszyliśmy się z „mało turystycznej” Tajlandii i Malezji, a po przylocie do Nepalu – cieszyliśmy się, że w końcu zaczyna coś się dziać. Thamel na samym początku wydawał się super, a mając niedawne doświadczenia z Siem Reap mieliśmy wrażenie, że tutaj, mimo turystyki, nikt nie próbuje nas ograbić. Ludzie nareszcie byli choć trochę rozmowni, w przeciwieństwie do tych z Azji Południowo-Wschodniej. Zapewne gdybyśmy przylecieli tutaj prosto z Iranu to mielibyśmy inne wrażenie, ale… Nepal w pierwszej chwili pod wieloma względami przypominał właśnie Iran i miałem wrażenie, że ma szansę wskoczyć na pierwsze miejsce na liście „najfajniejszych krajów”. Ostatecznie jednak po wielu tygodniach strasznie zmęczył (głównie przez pył i hałas) i nie pozostawia zbyt dobrego wrażenia. Tak więc – wszystko zależy od perspektywy i od tego, do czego jesteśmy w danym momencie przyzwyczajeni, a czym zmęczeni w podróży 🙂
Poniżej post, który napisałem zaraz po przylocie do Nepalu. Teraz, 9 tygodni później, opisałbym to wszystko zupełnie inaczej:
http://www.naszaslodkabezdomnosc.pl/2016/03/10/panie-ktoredy-na-thamel-czyli-spostrzezenia-po-pierwszych-dniach-w-nepalu/
Dzięki za tak ciekawy komentarz! Patrząc na Waszą stronę chyba musieliśmy się minąć w Nepalu – wielka szkoda, że nie udało się spotkać!!! 🙁 A wracając do tekstu, chyba właśnie to jest najbardziej fascynujące w podróżowaniu – tyle czynników wpływa na naszą percepcję danego miejsca, że trudno cokolwiek porównywać. Za każdym razem może być inaczej. W Waszym przypadku zapewne na pozytywny odbiór Nepalu miał wpływ Wasz host – taka osoba to skarb. Jeśli chodzi o nasz kontakt z Nepalczykami, dużo łatwiej, szczerzej i przyjemniej było podczas trekkingu. Kilka historii zostało w głowie do opowiedzenia. Pozdrowienia!!