skip to Main Content
W Varzaneh z przyjaciółmi / En Varaneh con amigos (Saba, Sama, Ali, Said, Payam)

Pustynne impresje, a raczej znowu o Irańczykach

Między Isfahanem a Jazdem spotkało nas bardzo dużo dobrych rzeczy. Nie wiem czy to za sprawą irańskiej pustyni czy po prostu Irańczyków, ale kolejny raz urzekł nas ten kraj, choć tym razem nie było ciągle różowo.

[Wiem, że pisząc w kółko o gościnności Irańczyków, robię się monotonna, ale trudno… Nie potrafię inaczej 😉 ]

Varzaneh – pierwszy oszust i świetne dzieciaki

Nie do końca wiedzieliśmy dokąd jechać z Isfahanu. Opcji było dużo – Kashan z tradycyjnymi domami i ciekawą pustynią dookoła, Teheran z galeriami, muzeami, smogiem i hałasem, Shiraz (choć niestety już nie można tam wypić Syrah) i Jazd z magiczną starówką. Szukaliśmy opcji pośredniej. Zupełnie przypadkiem wygooglowałam niewielkie miasteczko o nazwie Varzaneh. Leży blisko Isfahanu i po drodze do Jazd. Mało o nim wiedzieliśmy poza tym, że niedaleko znajduje się ładna pustynia z wysokimi wydmami, a samo miasteczko szczyci się ciekawą architekturą.

Już sam dojazd do Varzaneh był wyzwaniem. Najpierw czekaliśmy ponad dwie godziny na autobus, potem jechaliśmy jak sardynki, a na koniec kierowca nie wydał nam reszty i odjechał z piskiem opon. Szczęki nam opadły. Nic to… Nie pierwszy oszust na perskiej ziemi, ale pierwszy z jakim przyszło nam się zetknąć. Przykro się zrobiło i tyle. Całe szczęście bardzo szybko otoczył nas mały tłumek ciekawskich, z bezzębnym roześmianym starszym panem na czele, który po chwili zorganizował nam transport do miejscowego pensjonatu. Podjechał rozklekotany pick-up, który co prawda dowiózł nas do celu, ale że po pierwsze, pan kierowca miał miłosne zapędy do Victora, a po drugie, w pensjonacie wszystkie pokoje były zajęte, szybko wróciliśmy z powrotem do punktu wyjścia, czyli do parku nad rzeką.

Całe szczęście noc pod gwiazdami nam niestraszna, przecież nosimy ze sobą namiot. Victor poszedł szukać optymalnego miejsca na namiot, a ja czekałam z naszymi tobołami. Po kilku minutach zupełnie znikąd zjawiła się grupka dzieciaków. Rozmawialiśmy na migi, a było przy tym mnóstwo śmiechu. FC Barcelona po raz kolejny okazała się międzynarodowym symbolem porozumienia, a guma do żucia szybko przełamała lody. Po chwili ku mojemu wielkiemu zdziwieniu dzieciaki przyniosły nam czekoladowe babeczki w kształcie serca! Zrobiliśmy szybką zamianę – babeczki dla nas, pomarańcze dla dzieciaków. Wilk syty i owca cała 😉

Wieczór na pustyni i przyjaciele w Iranie

Miejsce na namiot znalezione, postanowiliśmy wrzucić coś na ząb. Akurat po drugiej stronie ulicy dumnie prężył się irański kebab. Tu mała dygresja, irańskie kebaby to delikatne mięso nadziane na szpadki i smakowicie zgrillowane na ogniu. Rodzajów jest mnóstwo, wszystko zależy od gatunku mięsa (jagnięcia, wołowina, drób lub mieszanki) i dobranych przypraw. Serwuje się je z irańskim lawaszem i (czasami) grillowanymi pomidorami i zieleniną. Takie kebaby są pyszne, ale i dość drogie. Dla nas stanowiły rarytas, na który pozwalaliśmy sobie od święta. Ceny w Varzaneh okazały się nie do końca na naszą kieszeń. Kiedy wychodziliśmy z restauracji, z kuchni wyskoczył właściciel i zaprosił nas na zupę. Nie przyjął w zamian ani grosza. Zajadając zupę poznaliśmy grupę młodych Teherańczyków, którzy przyjechali do Varzaneh na dwa dni, odpocząć od miejskiego zgiełku. Była to ogromna ulga dla naszych werbalnych umiejętności, bo wreszcie język ciała mógł odpocząć, a w zamian można było miło pogaworzyć po angielsku.

Po kolacji poszliśmy nad rzekę. Czas upłynął nam na obserwowaniu Irańczyków kręcących motorówkami esy floresy i piknikujących z pełnym wyposażeniem (kuchenki gazowe, lodówki turystyczne, tony jedzenia, grube koce i obrusy). A kiedy już mieliśmy się zbierać i rozkładać namiot, stanęli przed nami nasi znajomi z Teheranu i tonem nieznoszącym sprzeciwu zaprosili nas do domu, który wynajęli. Tym samym nie tylko mieliśmy dach nad głową, ale przede wszystkim towarzystwo ciekawych osób. Co więcej, Saba, Sama, Ali, Payam i Said zabrali nas na wieczorną wycieczkę po pustyni. Okryci ciepłymi pledami oglądaliśmy gwiazdy i rozmawialiśmy o życiu w Iranie i w Europie. Oczywiście nie mogło zabraknąć pysznego jedzenia. Następnego dnia po obfitym śniadaniu, choć wyspani i wypoczęci ledwo się wytoczyliśmy z przejedzenia. Wcale nie chcieliśmy się rozstawać z teherańskimi przyjaciółmi i mocno kusiła nas ich propozycja, żeby razem spędzić dzień, ale nie chcieliśmy się też narzucać.

Więcej przyjaciół w Iranie

Ali i Said podrzucili nas do centrum miasta, skąd chcieliśmy złapać stopa. Patrząc na mapę wydawało nam się, że to dobre miejsce, ale szybko okazało się, że nie do końca. Kiedy tylko zaczęliśmy maszerować w stronę rogatek zatrzymał się koło nas samochód. Pierwsze co usłyszeliśmy to: „Thank you for visiting Varzaneh and welcome to Iran, how can I help you?” Wyjaśniliśmy miłemu panu, że łapiemy stopa. Pan się nawet ucieszył i zaproponował, że podwiezie nas na rozjazdówkę. Chętnie się zgodziliśmy. Po drodze musieliśmy kilka razy odrzucać propozycję odpoczynku w domu naszego kierowcy. Przekonał go dopiero argument, że pół godziny temu skończyliśmy śniadanie… Tacy są Irańczycy. Wysiedliśmy na skrzyżowaniu. Brakowało tylko rewolwerowców. Słońce prażyło niemiłosiernie, wiatr unosił małe gałązki, a na horyzoncie nie widać było nic poza dalekim mirażem. No to przechlapane, pomyślałam. Ale w Iranie chyba nie może być źle. Zatrzymał się pierwszy przejeżdżający samochód. Do dzisiaj mamy wątpliwości czy kierowca rzeczywiście jechał do Na’in czy zawiózł nas tam nadkładając drogi.

Mohammad, który dowiózł nas do Na'ain / Mohammad quien nos llevó a Na'in
Mohammad, który dowiózł nas do Na’ain / Mohammad quien nos llevó a Na’in

Mohammad nie tylko zawiózł nas do Na’in, ale również oprowadził po tym ciekawym mieście, a po tym zatroszczył się, żebyśmy wsiedli w odpowiedni autobus. Po kilku dniach dzwonił do nas z zaproszeniem na irański Nowy Rok. To niebywałe, ale po kilku godzinach znajomości, zapraszał nas na tydzień do swojego domu. Ponawiał zaproszenie zresztą kilkukrotnie i poważnie myśleliśmy czy nie wrócić do Isfahanu, nie dla miasta, które nie rzuciło nas na kolana, ale dla Irańczyków. W końcu postawiliśmy na Jazd i był to równie dobry wybór. A na koniec przedsmak pustynnej architektury – kilka zdjęć z Na’in.


Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie

A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe. 

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »