Perth – miasto światła. O seryjnych mordercach, eldorado i izolacji
„Perth jest miastem uroczym i gościnnym. Wielką radość sprawia już sam fakt, że w tym miejscu w ogóle znajduje się jakieś miasto, Perth jest bowiem zdecydowanie najbardziej odizolowaną metropolią świata. Leży bliżej Singapuru niż Sydney, aczkolwiek „bliżej” nie znaczy tutaj „blisko”. Z jednej strony otacza je 2800 kilometrów czerwonego pustkowia ciągnącego się aż do Adelaide, a z drugiej natomiast 8000 kilometrów słonej wody, aż po Afrykę.”
Tak o Perth pisze Bill Bryson. [Swoją drogą, jeśli ten autor nie brzmi ci znajomo, koniecznie weź do ręki jakąkolwiek jego książkę. Ta o Australii jest znakomita!]. Jak możesz się domyślać, dzisiaj będzie o Perth, mieście, w którym mieszkamy od października ubiegłego roku i z którego za miesiąc się wyprowadzamy.
Niby nic szczególnego…
Te kilka zdań doskonale opisuje Perth, miasto powstałe na gigantycznym pustkowiu, oddalone od wszystkiego i tak naprawdę nie wyróżniające się niczym szczególnym. Nie ma tu oszałamiających zabytków, rzucających na kolana muzeów ani galerii. Jest za to dużo przestrzeni, piękne plaże i niesamowity park. Jest wreszcie wygodne życie, bo Perth żyje swoim rytmem – powoli, bez korków i pośpiechu.
Perth – miasto światła
Światło to coś, co towarzyszy nam w Australii od początku, ale o ile oślepiające, niczym nie zakłócone słońce wydaje się czymś normalnym na pustkowiu zwanym outback, o tyle w betonowej miejskiej dżungli może zaskakiwać. Tylko, że Perth to nie betonowa dżungla. To raczej labirynt niskich zabudowań rozrzuconych po dziesiątkach dzielnic i przedmieści rozrastających się dookoła centrum. Perth to wreszcie miasto światła. Tak czasami mówi się o Perth i nie chodzi tylko o idealnie błękitne niebo ani o fakt, że Perth uważane jest za miasto z największą liczbą dni słonecznych w roku. Chodzi raczej o Johna Glenna, amerykańskiego astronautę, który samotnie orbitował dookoła ziemi w lutym 1962 r. (jeśli znasz film „Ukryte działania”, swoją drogą znakomity, pewnie zaczynasz kojarzyć o czym mówię). Zmarznięty i przerażony nie wiedział czy uda mu się kiedykolwiek wrócić do domu. Mieszkańcy Perth postanowili dodać mu otuchy kiedy był nad czarną wielką pustką jaką była (i po trosze jest nadal) Australia, solidarnie wszyscy razem zostawili zapalone światła przez całą noc. Glennowi zrobiło się raźniej, a Perth przez chwilę stało się sławne. Tak też pojawił się przydomek „miasto światła”.
Bill Bryson zastanawia się „jak to możliwe, że 1,3 miliona obywateli demokratycznego kraju postanowiło zamieszkać na takim wygnaniu?”. Klimat może być zdecydowanie jednym z argumentów, ale patrząc przez okno, mam swoje wątpliwości. Od maja w Perth pada w zasadzie nieprzerwanie. Nie ukrywajmy, to duża nowość dla generalnie suchego regionu. Wreszcie napełniają się zbiorniki wodne, a groźba suszy odchodzi w zapomnienie. Jednak Perth jako słoneczne miasto o turkusowym niebie to w tym momencie tylko dalekie wspomnienie.
Zapominając na moment o mokrej zimie, Perth pozostaje miastem światła i słońca. Bo rzeczywiście przez większą część roku pogoda jest tutaj cudna. Ciepło, ale nie gorąco, dzięki bryzie znad oceanu znanej jako Doktor Freemantle. Rzadko jest też wilgotno – upał nawet jeśli czasami doskwiera, jest rzadko tropikalny. Perth to również woda i to w podwójnej formie – meandrującej rzeki Łabędzia (Swan River) i chłodnego oceanu, a co za tym idzie kilometrów pięknych plaż. Perth to wreszcie kruchy wapień. Zapomnij tu o żyznej glebie i czarnej ziemi. Jak okiem sięgnąć, wszystko pokryte jest wapieniem. Powstające domu muszą być często dodatkowo wzmacniane, a przydomowe ogrody wymagają ciężkiej pracy.
Trochę historii
Pierwsi Europejczycy dotarli do Perth w XVII wieku i nie byli to Anglicy, a Holendrzy. Wyspa Rottnest pojawiła się po raz pierwszy na mapach w 1627 roku, a informacje na temat rzeki Swan dotarły do Europy pod koniec XVII wieku dzięki Willemowi de Vlamingh. To on też ochrzcił wyspę Rottnest jako Rats-Nest (małe quokki przypominały mu bowiem szczury), a rzekę jako Black Swan River (Rzekę Czarnego Łabędzia). Jednak dopiero w XIX wieku za sprawą angielskiego kapitana Jamesa Stirlinga rozpoczęła się regularna kolonizacja. Dzięki sprzyjającym okolicznościom w Londynie i własnemu sprytowi, Stirlingowi udało się przekonać wszystkich, że Hesperia (jak planował nazwać swoją kolonię, czyli dzisiejsze Perth) to prawdziwa ziemia obiecana. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Deficyt słodkiej wody, nieurodzajne gleby, padające bydło, głód i choroby to tylko kilka problemów, z którymi borykali się kolonizatorzy. Rzadko wspomina się o konfliktach z rdzenną ludnością – plemieniem Noongar, a były one częste i zakończyły się krwawo – masakrą Aborygenów. Gubernator Stirling bardzo szybko przywłaszczył cały region i zgodnie z powszechną polityką terra nullius (łac. ziemia niczyja) w 1829 r. ogłosił, że okolice dzisiejszego Perth należą do króla Jerzego IV.
W odróżnieniu od wschodniego wybrzeża, Stirling zbudował kolonię bez większego wsparcia Anglii. Nie korzystał również z darmowej pracy więźniów – kolonizatorzy przypłynęli do Perth jako wolni ludzie, co do dzisiaj jest małym, lokalnym powodem do dumy. Ostatecznie jednak trudne warunki zdziesiątkowały kolonizatorów i w połowie XIX wieku do portu we Freemantle przypłynęły pierwsze statki ze skazańcami (o czym aktualnie wspomina się rzadko, a jeśli temat wypłynie, najczęściej towarzyszy mu niezręczna, acz wiele mówiąca cisza). Zachodnia Australia nie była takim eldorado jakim malował je gubernator Stirling.
A może jednak eldorado?
Sprawy pewnie potoczyłyby się zupełnie inaczej, a kolonizatorzy być może zmęczyliby się codzienną walką o przetrwanie gdyby nie odkrycie, które na zawsze zmieniło oblicze nie tylko Perth, ale i całego kontynentu. W latach 60-tych XIX wieku odkryto złoto. Początkowo we wschodniej Australii, ale kilka lat później również i w zachodniej (1885 r. Halls Creek, 1887 r. Southern Cross, 1892 r. Coolgardie i 1893 r. Kalgoorlie).
Szybko okazało się, że zasoby złota są tak ogromne, że znana z amerykańskich westernów kalifornijska gorączka złota nie może się równać z tą, która ogarnęła Australię. W ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku nastąpiło to, co dzisiaj określa się mianem pierwszego górniczego boomu. Niewielkie wówczas Perth, zamieszkałe przez niespełna 50 tysięcy kolonizatorów, przeżyło prawdziwy najazd. Niemalże z dnia na dzień stało się gigantycznym koczowiskiem dla tysięcy kobiet i mężczyzn szukających złota. Szacuje się przez miasto przewinęło się wówczas około 500 000 osób. Niektórzy z nich dorobili się prawdziwej fortuny, a Perth zaczęło się rozwijać.
Po złocie przyszła pora na inne surowce, a górnictwo jest do dzisiaj najważniejszą gałęzią gospodarki. Gospodarki bardzo wrażliwej, bo jednak mocno zależnej od międzynarodowych rynków. Podobnie jak w XIX wieku tak i teraz wiele kobiet i mężczyzn pracuje daleko w interiorze dla górniczych potentatów pokroju Rio Tinto. Nazywa się ich FIFO (fly in / fly out, czyli przylatujesz / wylatujesz). Najczęściej pracują oni w kopalniach przez 6 miesięcy, żeby mieć potem 3 miesiące wolnego w domu. Najczęściej też zarabiają krocie i pracują jako FIFO przez kilka lat, żeby potem nie musieć pracować…
Gorączka złota i odkrycie niesamowitych zasobów, jakimi dysponuje Australia zmieniło nie tylko gospodarcze oblicze kraju, ale również społeczne. Kiedy w Londynie zdano sobie sprawę, że zsyłka na Australię jest pożądana (bo gdzie indziej można się tak łatwo wzbogacić?), traktowanie Down Under jako wielkiego więzienia straciło zupełnie sens. Można zatem powiedzieć, że to złoto przyczyniło się bezpośrednio do powstania kraju i narodu.
Perth, izolacja i nowe spojrzenie na odległość
Wracając jednak do Perth. Pomimo ogromnego bogactwa, jeszcze w latach 60-tych ubiegłego stulecia Perth było miastem bardzo odizolowanym nawet od reszty Australii. Loty krajowe były bardzo drogie, a podróż pociągiem długa i niewygodna. Co ciekawe, linia kolejowa powstała dopiero w 1917 roku, a pierwszy pociąg pokonał trasę Perth – Sydney w 1970 r.! Jednak mieszkając w Perth łatwo zapomnieć o tej izolacji. Zachodnia Australia uczy jednej ciekawej rzeczy – nowego spojrzenia na odległość.
Nie tak dawno zasugerowałam Victorowi, że przed opuszczeniem Australii chciałabym zobaczyć południowe rubieże. Szybkie zerknięcie na mapę potwierdziło, że piękne Albany znajduje się tylko cztery godziny drogi od Perth – można dojechać tam w jedno popołudnie! Czyli jest całkiem blisko! A ukochane przez mieszkańców Margaret River, znajdujące się 3 godziny drogi od Perth to dobry cel krótkich jedno- albo dwudniowych wypadów. Odległość i pojęcie tego, co dalekie i bliskie uległo całkowitej relatywizacji i to nawet dla nas. Dojechanie 40 km do pracy nie stanowi problemu. Ba, zdarzyło mi się jechać 80 km w jedną stronę na spotkanie z klientem. Z pewnością niedrogie paliwo ułatwia sprawę jak i fakt, że samochód jest dobrem tak podstawowym jak bieżąca woda.
Nuda i monotonia
Dla wielu mieszkańców Perth jest nudne. Trudno mi odnosić się do tego stwierdzenia, bo nie mam porównania z innymi australijskimi miastami. Jednak kiedy w Perth robi się zimno i zaczyna padać, opcji spędzania wolnego czasu robi się bardzo mało. Podobno ciekawe Muzeum Zachodniej Australii jest zamknięte do 2020 r. Jeśli interesujesz się sztuką, możesz zajrzeć do Galerii Zachodniej Australii. I w zasadzie na tym kończą się atrakcje związane z kulturą. Pozostają centra handlowe…
Inaczej wygląda sytuacja latem. Plaże do wyboru, do koloru. Leniwe pływanie kajakiem po rzece Swan. Spacery po otaczających Perth wzgórzach, urokliwym Freemantle i niewielkim centrum Perth, a przede wszystkim niesamowitym King’s Park (o tym miejscu napiszę osobny post), podglądanie kangurów w parku Yanchep i próbowanie wina w winnicach znajdujących się rzut beretem od Perth.
Inna sprawa to bezosobowość Perth. Trudno ją zdefiniować i opisać. To coś, co znajduje się gdzieś między słowami, porusza się cicho w powietrzu i nie daje uchwycić. A jednak kiedy myślę o Perth trudno mi wyobrazić sobie, że mogłabym za tym miastem tęsknić, choć spędziłam tu prawie rok. Nie przychodzi mi też do głowy nic wyjątkowego, co mogłabym o tym mieście powiedzieć. Owszem, jest to przyjemne miasto z kilkoma fajnymi miejscami, ale czy jest coś poza tym?
Być może ta bezosobowość Perth ma coś wspólnego z chorobą na którą zdają się cierpieć wszyscy mieszkańcy Perth – kompleks wobec stanów Victoria (Melbourne) i New South Wales (Sydney). Ile razu próbowano mnie (albo siebie?) przekonać (choć wcale o to nie prosiłam), że Perth to świetne miasto do życia. Podawano różne argumenty: że teraz nie jest tak nudno jak kiedyś, że jest dużo taniej niż w Sydney, że nie ma takich korków jak na wschodzie, że można dobrze zarobić, szczególnie w górnictwie, że Perth ciągle się rozwija, zatem jest miejsce dla nowych mieszkańców. Ale jednak już sam fakt, że trzeba przekonywać i wyjaśniać daje do myślenia.
Historia Perth jest krótka i nieszczególnie skomplikowana. Kolonizacja —> walka z Aborygenami —> odkrycie złota —> bogactwo —> niepodległość. Tak w telegraficznym skrócie można przedstawić to, o czym pisałam wyżej. Ale jest coś jeszcze. Coś, co zmieniło oblicze Perth na zawsze, zabierając ze sobą niewinność i małomiasteczkowość.
Demony
Przechodzimy do kolejnej części, czyli demonów. Pewnie niewiele osób spoza Zachodniej Australii wie, że Perth ma dość bogatą historię seryjnych morderców. W latach 50-tych ubiegłego wieku Perth było bardziej prowincjonalnym miasteczkiem niż metropolią, skupiskiem dzielnic, gdzie wszyscy się znali, a zamykanie domów na noc było rzadkością. Upalne lata wymuszały określony styl architektoniczny. Normą było posiadanie werandy, oddzielonej od świata wyłącznie moskitierą. W upalne noce to właśnie werandy służyły za sypialnie. Czasami wynoszono tam materace, a czasami po prostu wstawiano łóżka – nikt nie myślał o zamykaniu drzwi wejściowych. Perth było bezpieczne – nudne, ale całkowicie bezpieczne. Jednak pod koniec lat 50-tych miastem wstrząsnęła fala brutalnych zabójstw. W mieście, w którym nie działo się nic, pojawił się nagle seryjny morderca. Eric Edgar Cooke w latach 1959 – 1963 zamordował 14 przypadkowych osób.
Cooke, znany jako „night caller”, nie był typowym seryjnym zabójcą. Nie miał ulubionego modus operandi. Najczęściej improwizował, co skutecznie uniemożliwiało jego złapanie. Czyny Cooke’a złamały Perth. Niewinne miasto stało się świadkiem nieznanego dotychczas okrucieństwa. Mieszkańcy masowo zaczęli zabudowywać swoje werandy, montować zamki i zamykać drzwi. Do dzisiaj w większości starych domów salon to nic więcej jak zabudowana weranda. Pękło również coś w samym społeczeństwie. Zaczęto rozmawiać o izolacji Perth, pojawiła się panika i strach, a także spekulacje dlaczego akurat Perth stało się wątpliwym bohaterem tak strasznych wydarzeń. Nagle miasto stało się puste po zmierzchu. I ta wieczorna pustka widoczna jest do dzisiaj. To jedna z tych rzeczy, które najbardziej uderzyły nas zaraz po przyjeździe do Perth. Ciemność (minimalna liczba latarni) i pustka, nawet w samym centrum już o 19 – 20 wieczorem.
Niestety Cooke nie był jedynym seryjnym zabójcą. Zabójcy z Moorhouse (Catherine i David Birnie) w 1986 torturowali, zgwałcili a ostatecznie zamordowali cztery kobiety w swoim domu w Willagee (południowe przedmieścia Perth). Pod koniec lat 90-tych grasował natomiast morderca z Claremont, schwytany dopiero w 2016 r. Te wszystkie wydarzenia odcisnęły piętno na Perth i jego mieszkańcach. Zniknęła niewinność i poczucie pełnego bezpieczeństwa, a spekulacje dotyczące izolacji Perth nadal wiszą w powietrzu.
W Perth nie ma odczuje się powiewu historii, nie ma zbiorowej tożsamości powstałej w oparciu o trudne doświadczenia, intelektualne osiągnięcia czy artystyczne sukcesy. Tym, co definiuje Perth jest geografia: klimat (—> świetna pogoda), położenie (—> izolacja) i zasoby (—> bogactwo). Wszystko w mniejszym bądź większym stopniu związane jest z tym, co materialne i namacalne. Nie ma natomiast miejsca na to, co duchowe, artystyczne czy intelektualne. Nie ma duszy, nie ma tożsamości, która powodowałoby, że Perth ma to „coś”. I choć czuję się trochę jak zdrajczyni pisząc te słowa, to muszę być szczera wobec siebie i ciebie czytelniku…
Pisząc ten tekst korzystałam z następujących książek:
Bill Bryson „Down Under” (wyd. polskie „Śniadanie z kangurami”) – doskonale o Australii w ogóle – z humorem, ale i z wyczuciem
David Whish-Wilson „Perth” – zbiór luźnych historii i przemyśleń nt. Perth.
Robert Drewe „The shark net” – wspomnienia dziennikarza, który nie tylko mieszkał w Perth kiedy grasował tutaj Eric Edgar Cooke, ale i znał go osobiście. Bardzo dobre studium tego, jak życie w Perth wyglądało kiedyś i jak się zmieniło.
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Tak, widzialam film, ale szczerze mowiac nie podobal mi sie. Ogladalam tuz po przeczytaniu ksiazki, wiec chyba po prostu nie mogl zrobic na mnie wrazenia.
Ohh, uwielbiam Bill’a Bryson’a! Tej książki o Australii jeszcze nie czytałam, ale czytałam inne i koleś mnie rozwala 🙂
Zgadzam się w 100%. A widziałaś „A walk in the woods” z Robertem Redfordem i Nickiem Nolte? Film w oparciu o jego książkę. Redford gra Brysona. Film jest świetny!