House sitting od podszewki. W poszukiwaniu domu idealnego
Dom sprawia wrażenie całkiem normalnego, choć brak roślin i dziwne malowidła na ścianach lekko zaskakują. Dekoracje są typowe dla sklepu z tanią chińszczyzną – pozłacane ramki na zdjęcia, odpustowe świeczki i sztuczne kwiaty. Nie przeszkadza nam to jednak. To nasz pierwszy dom w ramach house sittingu i jesteśmy podekscytowani jak małe dzieci. Nie wiemy jeszcze, że oto rozpoczynamy poszukiwania domu idealnego 😉
House sitting od podszewki
Chodzimy dookoła sprawdzając każdy kąt. Szperamy w kuchennych szafkach upewniając się, że z gotowaniem nie będzie problemów. Jesteśmy w końcu w domu Malajki chińskiego pochodzenia. Nie zabraknie przypraw ani porządnych patelni i woków. Ogromna kanapa zachęca do drzemki, a kocice, które miały być schowane głęboko pod łóżkiem ciągle proszą o pieszczoty. Skaczemy po kanałach nie mogąc się nadziwić ile dobrych filmów oferuje najbogatszy pakiet kablówki. Jest dobrze.
Choć nasz pierwszy dom house sittingowy nie był idealny, jednocześnie posiadał wszystko co potrzebne, żeby czuć się dobrze i polubić ideę house sittingu. Okolica, w której mieszkaliśmy to typowe dalekie przedmieścia. 20 kilometrów na północ od centrum Perth, ta okolica jeszcze do niedawna była rolniczym zapleczem miasta. Jak wzrokiem sięgnąć, po horyzont ciągnęły się pola uprawne. Teraz powstają nowe osiedla dla mniej majętnych Australijczyków. Dlaczego dla mniej majętnych? Bo okolica nie do końca odpowiada lokalnym standardom. Daleko od plaży, rzeki i centrum miasta. Dla nas jednak było to miłe doświadczenie – poznać prawdziwe australijskie przedmieścia klasy średniej.
Kiedy w niedzielę wychodziliśmy na spacer, dochodził nas zapach grillowanych mięs. Ulice jednak zawsze były puste. Choć w pobliżu był ładny park, zawsze mieliśmy go na wyłączność. Australijczycy spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu, ale niezmiernie rzadko spacerują tam, gdzie mieszkają. Najczęściej pakują do samochodu kosze piknikowe, krzesła, stoły i jadą na plażę lub nad rzekę. Tak czy inaczej, podglądanie australijskiego życia na przedmieściach bardzo nam się podobało. Podobnie jak house sitting. Zamieszkanie w normalnym domu i zobaczenie od środka jak żyją inni jest jednym z najlepszych sposobów, żeby poczuć się jak lokales.
House sitting chodził nam po głowie od dawna, ale prawda jest taka, że podróżując po krajach takich jak Chiny czy Indie trudno myśleć o house sittingu. To przedsięwzięcie, które przyjęło się raczej w krajach europejskiego kręgu kulturowego. Niezbędny jest wspólny język (przynajmniej angielski albo hiszpański w Ameryce Łacińskiej) i… zwierzęta domowe. Konieczna jest również idea urlopu tudzież wakacji czy dłuższej delegacji. Pierwszy raz zajęliśmy się house sittingiem w Tajlandii i było to w ramach platformy workaway. Na wyspie Koh Phayam zajmowaliśmy się 21 psami i sporej wielkości domem (więcej na temat przeczytasz tutaj i tutaj). Nie był to typowy house sitting (a raczej workaway), ale dał nam pewien przedsmak i co tu dużo mówić, zaostrzył apetyt.
Dlatego też kiedy po pierwszych krokach w Australii (konkretnie w Darwin), zdecydowaliśmy, że naszym celem jest Perth, napisałam do dwóch małych lokalnych agencji house sittingowych. Dość szybko dostałam odpowiedź z jednej z nich (House and Pet Sitters). Po przyjeździe do Perth i pomyślnej rozmowie z właścicielką agencji, po kilku dniach mieszkaliśmy w naszym nowym domu na północnych dalekich przedmieściach. Po pierwszym zadaniu, przyszły kolejne, poparte doskonałymi referencjami od klientów. W rezultacie właścicielka agencji tak bardzo się do nas przekonała, że zaproponowała mi pracę. Od kilku miesięcy poznaję house sitting od podszewki. Wizytuję domy, rozmawiam z właścicielami, trzymam pieczę nad opiekunami i, co najlepsze, mogę przebierać w domach. Dzięki temu ostatnio wybieraliśmy domy i zwierzęta kierując się nabytym doświadczeniem i szukając domu idealnego.
Mieszkanie, które aktualnie wynajmujemy znajduje się w Maylands, dzielnicy leżącej nad samą rzeką. Blisko centrum (kwadrans pociągiem albo 10 minut samochodem) i sklepów, a jednocześnie cicho i spokojnie. Swojsko i domowo. Nie bez przyczyny wybraliśmy akurat tą okolicę. Ostatnią Gwiazdkę spędziliśmy właśnie w Maylands i domu, który do dzisiaj uznajemy za idealny. Jeśli śledzisz nas na Facebooku może pamiętasz zdjęcia, które publikowaliśmy – ślicznego ogrodu i patio, gdzie jadaliśmy śniadania i gdzie świętowaliśmy Święta, dwóch cudnych golden retrieverek, które stały się naszymi przyjaciółkami (podobnie jak ich właścicielki). Dom idealny to stara, ale odrestaurowana willa. Tylko dwie sypialnie, przestrzenny salon, genialna kuchnia, łazienka i mała garderoba. W końcu nic więcej nie potrzeba. No może regały uginające się pod ciężarem książek – to też tam było! A poza tym światło – oślepiające australijskie słońce, które choć niebezpieczne, daje potężną dawkę optymizmu i uśmiechu. Kiedy spacerowaliśmy z psami (Molly i Rose) równiutkimi uliczkami Maylands byliśmy zgodni, że jeśli gdzieś „mieszkać” w Perth to właśnie tutaj. I tak się stało!
Wczoraj policzyliśmy, że przez ostatnie 9 miesięcy mieszkaliśmy w 9 domach i opiekowaliśmy się w sumie 10 kotami i 8 psami. Każdy z domów miał swoje plusy, ale żeby nie było, że zawsze było fantastycznie…
Jeden z domów, w których przyszło nam mieszkać okazał się małym house sittingowym koszmarkiem. Zaakceptowaliśmy to „zlecenie” przez wzgląd na właścicielkę agencji, która błagała nas na kolanach i psa, którym mieliśmy się opiekować. Straumatyzowanego i po ciężkich przejściach. Czasami trudno o dobrego opiekuna dla trudnego czworonoga. I jak miało się okazać, Pebbles (mała buldożka) okazała się psem niełatwym, ale cudownym. Był to jedyny plus tego house sittingu. Dom, w którym mieszkaliśmy przypominał śmietnik. Właścicielka, majętna lekarka, przyjmująca pacjentów w klinice wydzielonej z domu, to typowa manelara. Nie wyrzuca absolutnie niczego – wszystko za to składuje gdzie popadnie. Podczas pierwszego spotkania widząc nasze przerażone twarze zapewniała nas, że wszystko uprzątnie. Rzekomo wszystko chciała rozdać rodzinie, a resztę wyrzucić. Jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że pani nie pozbyła się niczego… Pomijam fakt, że w domu było po prostu brudno, a wszędzie unosił się odór stęchlizny. Były to trudne dwa tygodnie. Poza warunkami w domu, mieszkaliśmy ściana w ścianę z klinikę, do której wchodziło się… przez kuchnię. Można było zatem zapomnieć o prywatności. Nie zawsze jest różowo…
Straumatyzowana biedna Pebbles. Z nią też znaleźliśmy wspólny język
Czasami było też po prostu dziwnie. Na przykład w marcu kiedy to znowu za prośbą właścicielki agencji trafiliśmy na krótki, czterodniowy house sitting do prestiżowego i snobistycznego południowego Freemantle. Niesamowity dom znajdował się w odrestaurowanej fabryce. Gigantyczna przestrzeń urządzona nowocześnie i ze smakiem. A tam chory pies i chory kot. Karmienie było prawdziwym wyzwaniem. Instrukcja karmienia została przygotowana na dwóch stronach formatu A4. Mieszaliśmy gotowaną soczewicę ze słodkim ziemniakiem, trzema rodzajami mięsa, ziołowymi proszkami, tabletkami i olejkami. A na spacer jeździliśmy wózkiem. Serio, nie żartuję. Suczka, którą się zajmowaliśmy (swoją drogą też Pebbles) cierpi na poważną chorobę serca i nie może się przemęczać, a że uwielbia plażę, więc właściciele wożą ją tam wózkiem. Plaża znajdowała się 600 metrów od domu… Zatem rano pakowaliśmy psa do wózka i maszerowaliśmy na pobliską plażę, a potem czując się jak w laboratorium medycznym, odmierzaliśmy gramy, kubki i łyżki mikstur, żeby przygotować śniadanie.
Gnangara to okolica, która nie daje się łatwo zaklasyfikować. Niby normalne przedmieście, a jednak nie przypomina ani tradycyjnej zabudowy miejskiej części Perth ani bardziej przestrzennych i rozłożystych wzgórz Perth. Jest pomiędzy. Domy nie są tutaj tak okazałe jak na wzgórzach, ale zbudowane zostały na dużych działkach. Nie ma tutaj klaustrofobicznych ogródków o powierzchni 200 metrów kwadratowych otoczonych wysokim ogrodzenie albo ścianą sąsiedniego domu. Jest przestrzeń. Każdy dom otoczony jest kilkoma akrami terenu. I choć do centrum jest kawałek, to wiemy, że będzie nam się tutaj podobało. Dom, którym się opiekujemy został zbudowany przez właścicielkę 20 lat temu. Razem z mężem i córkami marzyli o przestrzeni i o miejscu, w którym będą mogli trzymać konie. Chcieli sami zbudować dom, a decyzja o zakupie terenu była całkowicie spontaniczna. Właścicielka została sama. Mąż zmarł kilka lat temu, podobnie jak jedna z córek. Druga mieszka w Melbourne. Koni też już nie ma, są za to dwa psy, które stały się ostoją samotnej (i bardzo sympatycznej, choć mocno gadatliwej) właścicielki.
Opiekujemy się przybłędami – psem Coory (rasa border collie – to te psy, które pracują na farmach pilnując owiec) i suczką Foxie (bardzo australijska rasa kelpie). Psy są świetne – kontaktowe, inteligentne i o silnych, bardzo różnych charakterach. Foxie ciągle biega gdzieś po terenie znajdując coraz to nowe sposoby, żeby przeskoczyć przez płot i odwiedzić sąsiadów. Coory interesuje się tylko pieszczotami i piłkami. Myślę, że jego stosunek do piłek jest podobny do miłości, którą narkoman darzy heroinę. Coory hipnotyzuje piłki wzrokiem (i na pewno kiedyś uda mu się je poruszyć wzrokiem), błagalnie zerkając na ciebie, żebyś mu je rzucała. Nigdy nie ma dość. A biedna Foxie ciągle stara się, żeby zwrócił uwagę na nią. Jest ewidentnie zazdrosna o piłki 😀 😀
Taka przestrzeń dookoła to dla nas duża nowość w Perth. Wreszcie mamy się gdzie bawić z psami. Nie musimy z nimi spacerować na smyczy. Możemy się ganiać, oblewać wodą i rzucać piłki do woli. Mamy też do dyspozycji bardzo swojski i przytulny dom ze wszystkim, czego potrzeba: zadaszonym patio z grillem, wygodnymi kanapami, dobrym oświetleniem do czytania i wygodnym miejscem do pracy, kuchnią, w której aż się chce gotować i łóżkiem, z którego nie chce się wstawać. Rano budzą nas ptaki, a ich karmienie jest codziennym rytuałem. Uwielbiam wczesne poranki. O 6 kiedy wschodzi słońce, a dzień budzi się do życia wszystko wygląda inaczej. Jest świeże i spokojne. Nie dobiega hałas samochodów ani żadne dźwięki miasta. Jest przyroda i cisza. To zupełnie inna dynamika życia od tej, którą widzieliśmy dotychczas w Perth. Nikt się tutaj nie spieszy. To zdecydowanie jeden z najlepszych house sittingów. Kiedy się kończy, mam łzy w oczach. Blisko miesiąc spędzony z Coory i Foxie sprawił, że bardzo się do nich przywiązałam. Pomaga mi trochę świadomość, że kiedy wyjadę, zostaną ze swoją ukochaną właścicielką. Ale jednak… Nawet teraz po kilku miesiącach myślę z ogromnym sentymentem o domu w Gnangara i czworonogach.
Niedawno pomyślałam sobie, że fajnie byłoby choć chwilę pomieszkać w dzielnicy, o której po cichu marzy większość. Mowa o Subiaco (albo Subi, jak mówi się w Perth), prestiżowej niewielkiej dzielnicy przyklejonej do King’s Park. Wynajem jest tutaj koszmarnie drogi, a mieszkanie w Subi jest wyznacznikiem statusu społecznego (podobnie jak np. mieszkanie w Cottesloe). Znalazłam szybciutko w naszej bazie danych odpowiedni house sit i po kilku dniach jechaliśmy na spotkanie z właścicielką.
Oceniam, że dom, którym zajmowaliśmy się przez blisko trzy tygodnie, wart jest kilka milionów dolarów. Na podjeździe stał jaguar i wypasiony terenowy ford. Właściciele pojechali na wakacje do Francji, a nam przyszło zajmować się rewelacyjną labradorką i 17-letnią kocicą. I może cię zaskoczę kiedy powiem, że to właśnie zwierzęta i bliskoś parku okazały się największą wartością tego house sittingu. Oczywiście fajnie było zobaczyć od podszewki Subiaco – podejrzeć jak żyją piękni (?) i bogaci (?), pospacerować wśród luksusowych samochodów i jeszcze bardziej luksusowych domów, zajrzeć przez szybę do super modnych restauracji i kawiarni, ale i tak najlepsze były czworonogi!
To jest właśnie wartość house sittingu, której nie da się przeliczyć na pieniądze. Szansa, żeby poczuć się jak lokales i nieważne czy będzie to prestiżowe Subiaco, snobistyczne Freo czy zupełnie normalne Bassandean. Jeśli oczywiście dzieje się to w domu idealnym – wtedy lepiej być nie może 😉
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments