O deszczu i wolności
Wyglądam za okno i obserwuję jak z nieba spływają potoki wody. Leje od rana, ale wcale nie jestem z tego powodu niezadowolona. Lubię deszcz, szczególnie kiedy nie muszę nigdzie wychodzić. Mogę zostać w domu i robić to, na co mam ochotę:
- zaszyć się pod kocem z książką i chrapiącymi w nogach psami,
- upiec chleb i wypełnić kuchnię zapachem i ciepłem płynącym ze świeżego bochenka,
- włączyć ulubiony film i nie martwić się tym, że nie zrobiłam czegoś ważnego.
Patrząc na ogromne krople spadające z dachu uświadomiłam sobie, że od tygodni, jeśli nie miesięcy nie było dnia kiedy cały dzień padałby deszcz. W ostatnim czasie towarzyszyło nam przede wszystkim słońce, a nałożenie pokaźnej warstwy kremu z filtrem stało się taką samą poranną rutyną jak mycie zębów. Owszem, padało, ale nie tak intensywnie i długo. Dzisiaj bardziej niż w pogodne dni doceniam zalety housesittingu (wkrótce napiszę trochę więcej o tym rewelacyjnym wynalazku). W oczekiwaniu na wizę pomieszkujemy w ślicznym domu na przedmieściach Perth. Jesteśmy dość daleko od wszystkiego – ulicznego ruchu, sklepów i sąsiadów. Za towarzyszy mamy dwa rewelacyjne psy, które zapewniają nam więcej uciechy niż niejeden homo sapiens. Rano budzą mnie ptaki (albo deszcz, jak dzisiaj), a do snu utulają rechoczące żaby. Do moich obowiązków należy szeroko pojęte zajmowanie się domem i domownikami, czyli kilkoma rybkami, psami oczywiście i po części oswojonymi krukami, które przylatują rano na śniadanie i jedzą prawie z ręki.
Kiedy uświadomiłam sobie, że tak długo obywałam się bez deszczu zrobiło mi się dziwnie. Przypomniałam sobie ile deszczowych dni przeżyliśmy przez ostatnie dwa lata z hakiem i jak deszcz wpływał na moją percepcję rzeczywistości. Najbardziej utkwił mi w pamięci deszcz w Bułgarii kiedy próbowaliśmy przebić się przez góry i ścianę wody do granicy z Turcją. Takiego potopu nie widziałam chyba nigdy. W nocy lało tak bardzo, że deszcz podmył nasz namiot i spaliśmy na wodnym łóżku. Kiedy w strugach deszczu i całkowicie przemoczeni dotarliśmy do przygranicznego Malko Tarnova nie wiedziałam, co bardziej przeraża spotkanych po drodze ludzi – nasz wygląd (totalnie zmoczonych kur) czy fakt, że przyjechaliśmy na obładowanych rowerach. Przez pięć dni padało niemalże non stop. Trudno było nawet dostrzec otaczające nas góry. Spędzaliśmy czas pijąc tanie piwo, pisząc, czytając i oglądając telewizję. Pięć dni. Więcej niż normalny człowiek jest w stanie wytrzymać. Codziennie wstawaliśmy skoro świt, pakowaliśmy rowery i czekaliśmy na słońce. Bezskutecznie. Frustracja spowodowana bezczynnością rosła, ale jednocześnie dziękowaliśmy losowi, że udało nam się znaleźć tanie i ciepłe lokum. Kiedy w końcu szóstego dnia rano tylko siąpiło nie zastanawialiśmy się ani chwili i popedałowaliśmy pod górę w kierunku Turcji. Na kolejny deszcz przyszło nam czekać kilka tygodni.
Pamiętam jeszcze jak bardzo irytujący może być deszcz, szczególnie kiedy leje jak z cebra, a trzeba iść do pracy. Wiatr wyrywający z ręki parasol, przemoczone buty i ta świadomość, że tak cudownie byłoby zostać w domu pod kocem. Zawsze marzyłam o takiej wolności i jestem bardzo szczęśliwa, że choć na chwilę udało mi się ją wywalczyć. Dzisiaj rano kiedy usłyszałam krople deszczu uderzające rytmicznie o parapet, przekręciłam się na drugi, otuliłam szczelnie kołdrą i przytuliłam do kaloryferów, czytaj psów, ogrzewających moje nogi.
Później myślałam o deszczu w Bułgarii, o deszczu w indyjskiej Kerali, który uniemożliwił nam zobaczenie herbacianych wzgórz Munaru, o tajskim monsunie, który rzucał krzesłami, prawie wyrywał drzwi z futryn i sprawiał, że luksusy takie jak gotowanie stały się czynnością nie do wykonania, o ulewie, która pokrzyżowała nam plany spędzenia romantycznego wschodu słońca na Wielkim Murze. I choć deszcz mocno dawał nam się we znaki, to i nadal uwielbiam kiedy wielkie krople uderzają o parapet.
Jest dobrze. Siedzę na kanapie i stukam w klawiaturę. Obok mnie leży żywiołowy border collie o imieniu Coory. Choć normalnie jest postrzelonym czworonogiem, który ma całkowitą obsesję na punkcie piłek, dzisiaj jest oazą spokoju. Rytmicznie uderzający deszcz wycisza nie tylko mnie. Na drugiej kanapie siedzi Victor i pisze post o wschodach i zachodach słońca. W rogu kanapy leży zwinięta w kłębek Foxy. Dwuletnia czarnulka kelpie. Wulkan energii, lecz nie dzisiaj. Dzisiaj wszyscy działamy na zwolnionych obrotach. Trwaj chwilo!
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments