No problem, don’t worry – nadszedł czas na zmianę
Dzisiaj pierwszy raz zamieszczamy ten sam tekst po polsku i po hiszpańsku. Victorowi udało się trafnie opisać nasze ostatnie przygody i wyjaśnić przyczyny podjętych decyzji. Zanim jednak zaczniecie czytać, zapraszam na krótki wstęp ode mnie.
[Po dwóch tygodniach w Kapadocji postanowiliśmy jechać dalej. Plan był prosty – dojechać w okolicę Samsun nad Morzem Czarnym, przejechać wzdłuż wybrzeża do Trabzonu, a stamtąd rowerem, busem lub stopem dojechać do Doğubeyazıt przy granicy z Iranem. Solidne opady śniegu i spadek temperatury skutecznie pokrzyżowały nam plany. Zamiast nad morze postanowiliśmy od razu uderzyć autobusem pod granicę z Iranem, ale z Goreme mogliśmy dojechać tylko do Erzurum, leżącego 300 km od granicy. Przejazd autobusem z rowerami był jak zwykle traumatyczny, ale dojechaliśmy.]
„Kiedy przyjechaliśmy na dworzec autobusowy w Erzurum, okazało się, że znajduje się on ponad 10 km od miasta, ale no problem i don’t worry, każda firma przewozowa ma swoje minibusy, którymi dowozi pasażerów do centrum. Oczywiście nic po nich dla nas z naszymi obładowanymi rowerami. Tak więc lekko przymarzając, bo temperatura była solidnie poniżej zera, założyliśmy sakwy pod czujnym spojrzeniem pasażerów i obsługi dworca, a następnie zaczęliśmy powoli pedałować po śniegu w kierunku miasta. O dziwo dojechaliśmy sprawnie i bez większych problemów do miejsca, w którym miał na nas czekać nasz gospodarz z CS. No problem i don’t worry. Stamtąd pchaliśmy rowery cztery kilometry po ulicy, bo chodnikami nie sposób iść – zalegała na nich warstwa kilkudniowego śniegu. W Erzurum rzadko odśnieża się drogi, a co dopiero chodniki.
Kiedy umordowani dotarliśmy w końcu do domu, w drzwiach czekała na nas dziewczyna Erola, Fatma, z gotowym pełnym tureckim śniadaniem (ser, wędlina, oliwki, pomidory, ogórki, dżem i kilka litrów tureckiej herbaty na głowę). Po całej nocy w autobusie z wdzięcznością pochłonęliśmy wszystko. Spędziliśmy kilka miłych dni z naszymi gospodarzami próbując tureckich smakołyków przygotowanych przez Fatmę. Kasia też ugotowała małe co nieco, ale chociaż nasi gospodarze zjedli, to po ich twarzach widać było, że nie szczególnie im smakuje. Obydwoje są studentami, którzy trafili na tutejszy uniwersytet z małych miasteczek i jedzą tylko to, co znają. Nawet powszechnie znana lazania po bolońsku nie przekonała ich do kuchni innej niż turecka.
Trzeciego dnia wyjechaliśmy z miasta, żeby złapać rowerostop do Doğubeyazıt, skąd mielibyśmy już blisko do granicy z Iranem. W ciągu godziny zatrzymały się różne ciężarówki, zarówno tureckie jak i irańskie. Wszystkie były gotowe zabrać nas, ale nie nasze rowery. Albo nie było na nie miejsca, albo tiry były zaplombowane. Zatrzymała się nawet para Niemców, podróżująca starym samochodem terenowym, ktorzy również jechali do Iranu. Oczywiście nie było sposobu, żeby upchnąć nasze rowery w ich załadowanym samochodzie. Dla Kasi przebrała się miarka.
Wróciliśmy do Erzurum, robiąc w sumie trzydziestokilometrową pętlę i z powrotem wylądowaliśmy w domu Fatmy i Erola. Po raz kolejny zaczęliśmy rozmawiać na temat rowerów. Po długiej debacie podjęliśmy niezwykle trudną decyzję – zostawiamy rowery. Okazało się bowiem, że w naszym przypadku nad zaletami przeważyły wady. Nie samym rowerowaniem człowiek żyje. Potrzebujemy ładnych krajobrazów, żeby rzeczywiście cieszyć się z pedałowania. Kiedy okolica jest nudna pomagamy sobie podwózkami, a ja nie mam cierpliwości, żeby znosić to w jaki sposób traktuje się nas i nasze rowery w środkach transportu. Kiedy natomiast dojeżdżamy do jakiegoś miejsca i mamy ochotę, żeby spokojne je zwiedzić okazuje się, że nie ma jak z naszymi rowerami ważącymi czterdzieści kilo. To samo ma miejsce w miastach, nie dość, że trudno się po nich poruszać, to nie ma nawet jak wejść do zwykłej kawiarni, w której na przykład umówiliśmy się z gospodarzami z WS czy CS. Przecież nie zostawimy rowerów z całym naszym dobytkiem na zewnątrz. Rowery zaczęły mi ciążyć już jakiś czas temu, ale Kasia chciała jechać dalej, więc jechaliśmy. Nasze kochane (tak, kochane!) rowery poczekają na nas w Warszawie. Sakwiarstwo spodobało nam się, więc kiedy wrócimy będziemy chcieli zobaczyć z siodełka Polskę, Skandynawię, kto wie co jeszcze. Rezygnujemy z rowerów nie dlatego, że rozczarowały nas jako środek transportu, ale dlatego, że nie do końca chcemy podróżować w ten sposób podczas akurat tej podróży. Przyczyną nie jest również wysiłek fizyczny. Nie negujemy, jest to duży wysiłek fizyczny, ale rzeczywiście chyba każdy (w swoim rytmie) jest w stanie przejechać trasę, ktorą zrobiliśmy. Po prostu wydaje nam się, że rowery zamykają nam pewne drzwi, które chcemy mieć otwarte. W końcu byliśmy świadomi, że w którymś miejscu w Azji rowery wrócą do domu. Nie wykluczaliśmy również, że rowerowanie na dłuższą metą nie rzuci nas na kolana. Dlatego nie traktujemy decyzji, którą podjęliśmy jako porażki, lecz raczej jako początek czegoś nowego. Jeśli komuś się to nie podoba…. to trudno.
Zaczęliśmy szukać najłatwiejszego sposobu na wysłanie rowerów do Polski. Po kilku godzinach nie szukaliśmy już łatwego sposobu, ale jakiegokolwiek… Okazało się, że najtaniej jest po prostu polecieć z nimi do Polski. W porównaniu z przygodami Homera, Ulisesa i Robinsona Crusoe, nasze przejścia w Erzurum były prawdziwą odyseją. Znajdowaliśmy się bowiem w uniwersyteckim mieście w momencie, kiedy kończy się sesja, a zaczynają ferie zimowe. Co to oznacza? Ano że połowa mieszkańców wyjeżdża z miasta autobusami. Biorąc pod uwagę, że w pustych autobusach mieliśmy ogromne problemy, żeby załadować rowery, w przypadku zapełnionych autobusów, mogliśmy zapomnieć o tym środku transportu. Pociąg odpadł z tego samego powodu, a co więcej, dworzec, na którym zatrzymuje się pociąg, leży 60 km od lotniska. Pozostał samolot, ale trzeba dostać się na lotnisko z osiemdziesięcioma kilogramami bagażu. Nie ma możliwości zamówienia dużej taksówki, ale nasi tureccy przyjaciele mówią, że można wsiąść w dolmusza, ktry dowiezie nas do centrum, a stamtąd weźmiemy lotniskowy autobus. Kiedy pytamy się ich w jaki sposób przetransportujemy wielkie i ciężkie pudła do autobusów, ich odpowiedź jest jak zwykle niezmienna: no problem, don’t worry.
Spakowanie wszystkiego i zaplanowanie wyjazdu z czarnej dziury, jaką okazało się Erzurum, zajęło nam dwa dni. Byliśmy wykończeni fizycznie i psychicznie. Pozostało mnóstwo szczegółów, na które nie mieliśmy wpływu. Nasz gospodarz Erol miał nam pomóc w załatwieniu dużej taksówki (no problem, don’t worry), która przewiozłaby nas i nasz sprzęt na lotnisko. Ponieważ tego dnia pracował, mieliśmy wyjechać w południe i czekać prawie do północy na odlot naszego samolotu do Stambułu. Tam z kolei mieliśmy spędzić trzydzieści godzin w oczekiwaniu na samolot do Kijowa (w Erzurum zimą często anulowane są loty, dlatego woleliśmy nie ryzykować i postanowiliśmy mieć jeden dzień zapasu), gdzie znowu mieliśmy czekać siedem godzin na samolot do Warszawy.
Całe szczęście wszystko poszło dobrze. Erol rzeczywiście załatwił nam dużą taksówkę, która przewiozła nas i nasz bagaż na lotnisko, gdzie czekaliśmy jedenaście godzin na pierwszy samolot. Zapłaciliśmy za nadbagaż, a potem czekaliśmy kolejne półtorej godziny na pokładzie samolotu, który miał awarię. Co gorsze, samolot był pełen rozkrzyczanych rodzin z dziećmi, wracających z zimowych ferii. Udało nam się przespać na lotnisku w Stambule, a rano, niespodzianka! Ze śniadaniem przyjechał do nas Marco, który akurat jest w Stambule. Pojechałem z nim do małego mieszkania, które wynajmuje i zawieźliśmy sprzęt, którego nie musimy zawozić do Polski. W tym czasie Kasia czekała na nas na lotnisku z rowerami. Marco wrócił ze mną na lotnisko i dotrzymał nam towarzystwa do wieczora, dzięki czemu czas jakoś zleciał. W nocy Kasi udało się odpocząć. Ja próbowałem dopóki nie podeszło do nas dwóch policjantów. Poprosili o paszporty (na terenie lotniska) chyba żeby sprawdzić czy nie jesteśmy bezdomnymi albo terrorystami. Innym śpiącym osobom nie przeszkadzali. Budzik zadzwonił o 3:30 nad ranem, a odprawa przebiegła bez problemów. O dziwo obsługa samolotu pozwoliła nam spać prawie przez cały lot do Kijowa. Na kijowskim lotnisku zjedliśmy śniadanie, ponudziliśmy się, czytaliśmy, czekaliśmy i znowu trochę się nudziliśmy aż wsiedliśmy na pokład samolotu, który dowiózł nas do Warszawy po zaledwie 52 godzinach w drodze. Mały jest ten świat…
W Warszawie spędzimy zaledwie kilka dni i lecimy z powrotem do Stambułu. Czeka tam na nas Marco i nasze rzeczy. W poniedziałek 8 lutego lecimy do Gruzji, skąd będziemy jechać dalej przed siebie autostopem kiedy tylko będzie to możliwe. Otwierają się nowe drzwi i zaczyna nowy etap naszej podróży…
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia & Víctor
Ostatnie wpisy Kasia & Víctor (zobacz wszystkie)
- Human by nature. Kerala i jej ludzka twarz - 07/06/2020
- Sanliurfa, czyli Urfa i Göbeklitepe | Turcja wschodniia - 27/03/2020
- Czy Tajwan to prawdziwe Chiny? - 15/04/2019
This Post Has 0 Comments