skip to Main Content

Dwa dni z życia rowerowego turysty

Życie turysty rowerowego to jedna wielka niewiadoma. Kiedy powoli wychodzę ze stanu zahibernowania w moim cudownym puchowym śpiworze nie mam pojęcia co mnie czeka. Droga może być miła i przyjemna, a może wiać jak 150 i być ciągle pod górę. Mogą czekać na mnie cudne widoki, a może się okazać, że cały dzień będę jechać przez brudne wsie i w dodatku może być zimno i mokro. Nie wiem gdzie będę spała – w ciepłym łóżku czy w namiocie rozbitym w jakimś dziwnym miejscu. I chyba właśnie ta niewiadoma dodaje smaczku naszej podróży.

Kiedy kilka dni temu wyjechaliśmy z rumuńskiego Vama Veche i przekroczyliśmy granicę z Bułgarią byłam pełna optymizmu. Nagle dookoła nas zaczęły rozciągać się zielone pola, poprawiła się jakość nawierzchni i, co najważniejsze, na najbliższej stacji benzynowej toaleta była tak czysta, że skorzystanie z niej było czystą przyjemnością. W dodatku kupiliśmy dwie naprawdę niezłe kawy za równowartość 5 zł. Bułgaria górą! Jedziemy sobie rozradowani, kiedy nagle zaczynamy odczuwać lekkie podmuchy wiatru. Podmuchy nabierają na sile aż w końcu każdy podjazd staje się męczarnią. Wiatr w twarz skutecznie hamuje każdy ruch. Co gorsze, zjazdy są krótkie, a że wiatr duje w twarz to w zasadzie są nieodczuwalne. Cały czas trzeba ostro nagniatać na pedały, a i tak prawie stoimy w miejscu. Pierwsza godzina jeszcze jakoś mija, ale później jadę i mamroczę sobie pod nosem przekleństwa. Całe soczyste wiązanki. To nawet nie chodzi o zmęczenie, bo mięśnie nie bolą, ale jedzie się tak powoli i trudno, że odechciewa się wszystkiego. W dodatku zdaje się, że przejeżdżamy przez lokalne/regionalne wygwizdowo, bo wszędzie jak okiem sięgnąć wiatraki! Całe pola wiatraków. Między jedną wiązanką a drugą śmieje się sama z siebie.

Dojeżdżamy do Kavarny i postanawiamy nigdzie się stąd nie ruszyć. Czuję się tak wykończona psychicznie, że nie mam siły na nic. Całe szczęście, wi-fi jest wszechobecne, więc szybko lokalizujemy dzięki booking.com dwa tanie pensjonaty. Jedziemy. Pensjonat numer 1 – widmo. Niby jest, ale jakby go nie było. Okna pootwierane, słychać w głębi radio, ale nikogo nie ma. Czekamy, dzwonimy, stukamy. Nic. Jedziemy do drugiego. Powtórka z rozrywki, tylko, że tym razem nawet nie znajdujemy pensjonatu. Wstępujemy do pensjonatu, który widzieliśmy po drodze. Pensjonat zamknięty, ale specjalnie dla nas właściciel chce wynająć nam pokój za równowartość jedynych 100 zł (pokój z łazienką na korytarzu). Przy okazji próbuje nam jeszcze wcisnąć kolację w zaprzyjaźnionej restauracji. Myślę, że gdybyśmy chwilę poczekali, byłby gotów sprzedać i swoją matkę za odpowiednią cenę. Wkurzeni i zmęczeni napełniamy butelki wodą i zjeżdżamy na plażę. 2 km w dół, piękny stromy zjazd, choć wiatr znowu robi ze mnie sieczkę. Liczymy na jakiś cichy zakątek. Pomyłka. Plaża to miejsce romantycznych spotkań, a także przystań rybacka. Ruch jak w godzinach szczytu. Jeden samochód za drugim.

Bułgaria-4

Postanawiamy rozbić się po zmroku, a w międzyczasie zamawiamy piwo w wypasionej restauracji i korzystamy z jej przybytków – toalety i wi-fi. Okazuje się, że ceny nie są takie złe i szalejemy – zamawiamy po misce makaronu. Wieczorem rozbijamy się za gigantyczną puszką coca-coli i od razu usypiamy. Pobudka wcześnie rano, żeby zwinąć nasze bambetle zanim zacznie się ruch. Działamy jak roboty. Ogarnięcie się zajmuje nam 40 minut. Chwila na śniadanie i ruszamy. Falstart. Po obciążeniu roweru Victora okazuje się, że tylne koło jest wielkim flakiem. Pech. Po zmianie dętki rozpoczynamy mozolny marsz pod górę. Stawiamy na przygodę i zamiast prostą nudną asfaltową drogą prujemy pod górę leśną ścieżką. Prujemy, czyli idziemy pchając rowery. Jest stromo i ciężko, ale przynajmniej wesoło. Po prawie kilometrze dochodzimy na szczyt klifu i naszym oczom okazuje się piękna panorama Morza Czarnego. Z takimi widokami można i pchać rowery!

Idziemy tak sobie przez kolejne dwa kilometry aż dochodzimy do niewielkiej wsi. Wsiadamy na nasze rumaki i po kilku kolejnych kilometrach zjeżdżamy na plażę – 2 kilometry zjazdu i zasłużony lancz na niewielkiej plaży w miejscowości Topola. Kanapka z pasztetem nigdy nie smakowała lepiej!

Nasz niezastąpiony telefon z wgranymi mapami OpenStreetMaps pokazuje nam, że wzdłuż wybrzeża prowadzi droga. Oznacza to, że nie musimy wspinać się z powrotem na klif, ale drogę zagradza nam szlaban – wjazd tylko dla mieszkańców plażowego apartamentowca. Jeden promienny uśmiech do pana ochroniarza i przejeżdżamy. Jedziemy wzdłuż wybrzeża tropikalnym lasem – jest bosko. Wyjeżdżamy w samym Bałcziku. Samo miasto jest urocze. Od razu przypada nam do gustu, niby nad morzem, ale nie ma tutaj pięknej plaży, więc miasto nie jest turystycznym molochem, wymarłym o tej porze roku. Wręcz przeciwnie – tętni życiem. Postanawiamy zostać na noc. Victor zauważa hotel nad samym morzem, udaje nam się wynegocjować super cenę za pokój z kuchnią i balkonem. Gdyby nie soczewica, którą gotuję na kolację, a której Victor szczerze nienawidzi, byłby to dzień idealny 😉 a bez rowerów nie mielibyśmy nawet połowy takich atrakcji!


Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie

A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe. 

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »