skip to Main Content

Kilka dni w Rumunii

Wyjazd z Czerniowców była długi. Zdawało się, że miasto się nigdy nie skończy. Wszędzie tabuny bezdomnych psów. Co z tego, że niektóre z „krowimi” kolczykami na uszach (co niby znaczy, że są wykastrowane/wysterlizowane), jak i tak mizerne, kulawe, stare i chore. Serce pęka. To codzienność nie tylko ukraińskich, ale i rumuńskich miast – bezdomne psy. Leżące między samochodami, chowające się w zaułkach. Jak się wyjedzie z miasta wcale nie jest lepiej. Leżą przy samej drodze, pośród niczego, czekając z nadzieją w oczach na lepszy dzień. Nie potrafię sobie poradzić z tą częścią ukraińsko-rumuńskiej rzeczywistości.

Pierwsze kilometry w kierunku granicy były słodko-gorzkie. Słodkie, bo widoki piękne. Gorzkie, bo ciężkie podjazdy i smutne psy dookoła. Im bliżej granicy tym łagodniejszy klimat i żyźniejsze pola. Rumunia powitała nas ciepłym słońcem. Po przekroczeniu granicy odbiliśmy w boczną drogę i znacząco pogorszyła się jakość asfaltu. Wsie przez które przejeżdżaliśmy wydawały się bogatsze niż ich ukraińskie odpowiedniki po drugiej stronie. Chociaż mijaliśmy wozy zaprzęgnięte w konie, to jednak na polach pracowały traktory. Zmechanizowane rolnictwo to pewnie jeden z darów Unii Europejskiej. Ukraina nie otrzymała tego przywileju i jest to widoczne. Jednak rumuńskie wsie, przez które przejeżdżaliśmy zrobiły na nas dość kiepskie wrażenie. Biedne, a przede wszystkim brudne. Śmieci walające się wszędzie, nieogarnięte obejścia. Kilometr leciał za kilometrem, a krajobrazy nie zmieniały się zupełnie. Jeden ciąg przygnębiających wsi i trąbiące na nas samochody (niektóre w pozdrowieniu, inne w złości). Ludzie przyglądali nam się, ale nie z życzliwą ciekawością, a raczej zdziwieniem i obojętnością. Zmęczeni ukraińskimi podjazdami około 15 zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Spodziewałam się, że w Rumunii lasów będzie pod dostatkiem. Na mapie zresztą były widoczne, lecz w praktyce znajdowały się za polami i w zasadzie dostanie się do nich było niemożliwe. Więc jechaliśmy dalej, przez 5, 10, 15, 20 km. W końcu zaczęliśmy pytać ludzi czy możemy się rozbić u nich. Niektórzy nie rozumieli, inni od razu mówili, że nie. Szukaliśmy też pensjonatów, moteli, czegokolwiek. Odpowiadano nam, że tak, ale w Botoszanach, czyli za kolejne 25 km, a tu robiło się ciemno i sił nie przybywało. Spojrzenie na Open Street Map rzuciło iskierkę nadziej. Za 6 km powinien być las przy drodze. Jedziemy! Oczywiście pod górę. W końcu wyłania się las! Krzyczymy z radości. 85 km w nogach zrobiło swoje. Dowlekamy się, ale okazuje się, że nie jesteśmy sami, bo las jest w rzeczywistości owczym pastwiskiem. Na migi dogadujemy się z pasterzem – dostaje od nas jabłko i kilka hrywien. Zadowolony odwiedza nas jeszcze wieczorem, żeby pożyczyć dobrej nocy i rano na „dzień dobry”. O nic nie prosi tylko się uśmiecha. Znowu jakoś tak smutno się robi na duszy…

Kolejny dzień to przejazd przez mało ciekawe Botoszany, a następnie kolejne malownicze podjazdy i zjazdy. Jedzie się przyjemnie, choć ciężko, ale widoki rekompensują sapanie i soczyste wiązanki wyrzucane na podjazdach. Liczymy na nocleg w pensiunea, czyli tutejszym pensjonacie, więc jedziemy zadowoleni i pozytywnie nastawieni. Czeka nas wypas – łóżko i prysznic. Niestraszne nam kolejne kilkukilometrowe podjazdy, bo karmimy oczy rozległymi zielonymi pastwiskami. Dojeżdzamy do Herlau, gdzie mają być aż trzy pensjonaty. Jakie jest nasze zdziwienie kiedy okazuje się, że nie ma żadnego. Miejsca na namiot również brak, bo na horyzoncie zupełnie odkryty i gęsto zamieszkały teren. Policjanci wskazują nam boczną uliczkę i mówią, że 2 km ostro w górę i dojdziemy (!) do hotelu. Drepczemy z naszymi rumakami, bo przy takim nachyleniu jadąc to chyba byśmy się tylko w dół mogli stoczyć… W końcu wyłania się hotel, a właściwie pałac – widmo. Kamery, budka strażnika i ani żywej duszy. Victor zostaje z naszym dobytkiem, a ja odważnie wchodzę do środka. Chodzę, wołam, w końcu zaczynam pukać do drzwi. Wyłania się młoda dziewczyna i pokazuje mi pokój – komnatę. Nieśmiało pytam o cenę – 90 euro ze śniadaniem (80 bez)! Zaczynam się histerycznie śmiać, dziewczyna pewnie myśli, że zwariowałam. Ostatecznie udaje mi się zbić cenę do 60 euro, ale to i tak daleko poza naszym budżetem. Wychodzę do Victora z nietęgą miną, a on niewiele myśląc rzuca do mnie – „a może pozwolą nam się rozbić”? Co szkodzi zapytać, myślę sobie. Dziewczyna jest zaskoczona, ale w końcu mówi, że nigdy nikt się o coś takiego nie zapytał, ale w sumie czemu nie! Nasza radość nie ma granic. Rozbijamy się na równiutkim trawniku, mamy do dyspozycji miękkie krzesła na werandzie i stół. Dostajemy gorącą wodę, a nad nami wznosi się pałac Polizu Manor. Po prostu luksus!

Następnego dnia jedzie się wyśmienicie. Mamy boczny wiatr, który momentami ostro nami rzuca, ale później wieje w plecy, więc cieszymy się jak dzieci. Krajobrazy są ładne, choć zapachy trochę gorsze, bo wszędzie leżą krowie łajna. Jedziemy w kierunku Jassy, ciekawego uniwersyteckiego miasta, a przede wszystkim domu naszego hosta z portalu warmshowers. Zaczynamy chyba nabierać formy, bo zrobienie 75 km zajmuje nam 5 godzin z postojami. Lądujemy w domu Catalina i Stefany (a także ich kota Almosa) i od razu czujemy się jak u siebie. Całe popołudnie i znaczną część nocy spędzamy rozmawiając o wszystkim. Dom Catalina i Stefany zapamiętamy jako miejsce psychicznej i fizycznej regeneracji.

Nasi gospodarze sugerują nam, że trasa, którą będziemy jechać jest mało ciekawa i zmęczy nas monotonią, ale ambitnie postanawiamy, że jedziemy. Niestety jest tak, jak mówili. Nudno. Góra, dół, wieś za wsią, las, który jest bardziej wysypiskiem śmieci niż lasem, a wszędzie krowie łajno i śmierdzi. Jesteśmy zdołowani i w Vaslui postanawiamy przebić się na wybrzeże nocnym pociągiem. Zanim jednak wsiądziemy do pociągu, stajemy się lokalną atrakcją. Dociera tu chyba niewielu turystów, a już na pewno nie rowerzystów. Właściciel baru stawia nam piwo, poznana na dworcu nauczycielka pomaga kupić bilety na pociąg, a mówiąca po hiszpańsku Rumunka nie tylko pomaga dogadać się z konduktorem, ale i załadować nasze bambetle w rekordowym czasie. Jest wesoło i zaczynamy znowu wierzyć w ludzką dobroś. Budujące.

Rano docieramy do Konstancy, najstarszego rumuńskiego miasta, a także ważnego ośrodka turystyczno-przemysłowego. Okolice dworca to jak wszędzie mało ciekawe miejsce. Nasz hotelik znajduje się kilka kilometrów od centrum i widzimy, że Konstanca nie różni się szczególnie od innych miejsc, które mijaliśmy w Rumunii. Wiem, że uogólniam i być może jestem niesprawiedliwa, ale widzę bród, zaniedbanie i mnóstwo bezpańskich psów. To wrażenie jest tak dominujące, że trudno dostrzec cokolwiek innego, chociaż bardzo się staram. Owszem, jest mnóstwo myjni samochodowych, bo każdy, kogo stać na samochód, musi mieć go w stanie idealnej czystości. I tu moja logika rozwala mnie na łopatki – samochód musi być czysty, ale obejście domu może przypominać chlew… Czegoś tu nie rozumiem. Rozumiem, że samochód staje się wyznacznikiem statusu społecznego, ale fajnie by było gdyby równocześnie zmniejszyła się ludzka znieczulica i zwiększyła potrzeba jako takiej czystości wokół siebie.

Centrum Konstancy między plażą a portem jest bardzo przyjemne, szczególnie teraz, kiedy jest pusto i odnosi się wrażenie, że jesteśmy jedynymi turystami. Wyobrażam sobie, że w sezonie wakacyjnym miasto musi pękać w szwach. Spacerujemy promenadą wzdłuż plaży i nie możemy uwierzyć jak wiele budynków jest zupełnie opuszczonych i zaniedbanych. Nawet samo kasyno, niezwykły budynek z 1910 roku znajdujący się nad samym morzem niemalże rozpada się na naszych oczach. Podobnie wyglądają okolice Placu Owidiusza. Dominuje tutaj majestatyczne Muzuem Historii i Archeologii, ale jeśli wejdziemy w boczne uliczki ukażą nam się budynki w stanie upadku.

Rumuni są fanami pizzy, piwa i rocka. Podoba mi się ta kombinacja, choć akurat pizzy mam już przesyt. Mamy wielką ochotę na rybę. Szukamy zatem knajpy ze świeżymi rybami. Po drodze mijamy restaurację z kuchnią libańską, buddyjską (cokolwiek by to miało znaczyć), turecką, grecką, mnóstwo punktów z pizzą i pubów. Zero ryb. Docieramy do słynnego Irish Pub. I znowu – co to za Irish Pub, jeśli obsługują kelnerzy w wykrochmalonych koszulach, a z głośników dobiega coś na kształt transu wymieszanego z chill-outem? Ceny powalają, a w menu znajdujemy śródziemnomorski kociołek owoców morza i łososia. Cóż, typowe jedzenie znad Morza Czarnego. Śmiejemy się w głos i idziemy do Greka na jagnięcinę, tzatziki, pitę i furę sałatki. Wychodzimy zadowoleni i obżarci jak bąki. A rybkę zjemy w Bułgarii 😉


Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie

A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe. 

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »