Tu i teraz (12) Welcome to Iceland!
That’s all, thank you – tyle i aż tyle powiedziała do mnie pracownica lotniska w Reykjaviku wręczając mi paszport. Całe szczęście, że miałam twarz zasłoniętą maseczką, bo na pewno zdziwiłby ją moja kretyńska mina. Spodziewałam się w najlepszym przypadku litanii pytań; w najgorszym – przesłuchania. A tu nic. Pani wyczuwając moje napięcie dodała jeszcze: welcome to Iceland!
Ostatni etap naszej odysei z Barcelony na Islandię nie mógł być przyjemniejszy a ta ostatnia dawka życzliwości tylko potwierdziła nas w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy płacąc drakońskie pieniądze za bilety i decydując się na lot dwiema różnymi liniami (na dwóch osobnych biletach) i z dwiema przesiadkami. Ale zacznijmy od początku.
Ostatnie dni w Barcelonie
Jest 2 czerwca. O 13:30 ruszamy z naszego tymczasowego domu w Barcelonie w kierunku lotniska. Ostatnie dni były koszmarne. Przypominałam kłębek nerwów. Mój żołądek nie wytrzymywał napięcia, a twarz nie ukrywała stresu, który zżerał mnie od środka. Victor był spokojny, przekonany, że wszystko się uda. Ja miałam przed oczami tylko czarne scenariusze. Bo tak naprawdę wystarczyło, że jedna osoba na którymś z lotnisk zakwestionuje naszą podróż i wszystko mogłoby runąć jak domek z kart. Koronawirus postawił wszystko do góry nogami.
Lotnisko widmo
Zaczęliśmy w Barcelonie. Lotnisko – widmo. W hali odlotów była nas garstka. Nie licząc pracowników lotniska, naliczyłam siedmiu podróżujących. Nie wiedziałam jak się poruszać. Jestem przyzwyczajona do lotnisk głośnych i gwarnych, gdzie zawsze ktoś się spieszy, a tutaj panowała idealna cisza niezmącona nawet megafonem.
Cudem znaleźliśmy odprawę paszportową i trafiliśmy na bardzo miłego człowieka, który piętnaście razy upewniał się razem ze swoją szefową czy na pewno zostaniemy wpuszczeni kolejno do Frankfurtu, Sztokholmu i w końcu Reykjaviku. Sprawdzał, dzwonił, czytał wzdłuż i wszerz list od naszego szefa z Islandii, przeglądał oficjalne pismo ze szwedzkiej ambasady, weryfikował uzyskane przez nas informacje u linii lotniczych.
W końcu z uśmiechem od ucha do ucha powiedział, że wszystko w porządku i w sumie to pójdzie nam na rękę i nada nasze bagaże od razu do Reykjaviku. Nie mogliśmy uwierzyć! Szkopuł tkwił w tym, że mieliśmy dwa osobne bilety. Jeden z Barcelony do Sztokholmu z przesiadką we Frankfurcie (Lufthansa) i drugi ze Sztokholmu do Reykjaviku (Icelandair). Uczynny Niemiec nadał bagaż, przymknął oko na 2-kilogramowy nadbagaż i zapewnił, że w systemie jesteśmy „na zielono”, czyli nie będziemy mieli problemów. Dodał, że gdyby ktoś się nas czepiał we Frankfurcie, mamy pokazać karty pokładowe i kazać spadać na bambus. Pierwszy kolosalny kamień spadł mi z serca. Wylatujemy z Barcelony!! Teraz tylko 30 godzin czekania w strefie tranzytowej na dwóch różnych lotniskach i trzy loty. Pikuś!
We Frankfurcie mieliśmy powtórkę z rozrywki. Lotnisko – widmo. Zero informacji, znaków czy wskazówek. Kręciliśmy się w kółko dobrą chwilę zanim udało nam się znaleźć strefę tranzytową, która okazała się pusta! Zabunkrowaliśmy się w jednym z korytarzy i poszliśmy spać. Victor odpłynął dość szybko. Ja kręciłam się z boku na bok obserwując wskazówki zegara. Z samego rana przed lotem do Sztokholmu musieliśmy po raz kolejny okazać paszporty i list od naszego szefa, ale na tym się skończyło. Po chwili siedzieliśmy na pokładzie samolotu do Sztokholmu.
Wódka tańsza niż żel do dezynfekcji
Lot minął przyjemnie, a sam Sztokholm powitał nas z otwartymi ramionami. Na lotnisku było pusto, ale przynajmniej były otwarte sklepy wolnocłowe (paradoksalnie pół litra fińskiej wódki kosztowało mniej niż mała buteleczka żelu do dezynfekcji) i kawiarnie, a kawa kosztowała połowę tego co we Frankfurcie (błogosławione lotnisko Arlanda!!). O 15:10 wsiedliśmy na pokład samolotu na Islandię. Było nas może 25 osób. Wszyscy rozdystrybuowani po całym pokładzie. Zmęczenie wygrało. Padłam i obudziłam się dopiero kiedy wlatywaliśmy nad Islandię. Nie mogłam tego przegapić!
Welcome to Iceland
A potem w Reykjaviku ani jednego pytania. Dziesięć minut od wylądowania do wyjścia z lotniska, gdzie uderzył w nas islandzki wiatr. Co za szczęście! Dolecieliśmy! Jesteśmy na Islandii! Nie mogliśmy w to uwierzyć.
Po chwili pojawił się Birgir, nasz szef. Zachowując odległość przekazał nam kluczyki do gigantycznej starej toyoty land cruiser z kołami w wersji maxi. Widząc nasze zdziwione miny wyjaśnił, że tam dokąd jedziemy będziemy potrzebowali porządnej terenówki. Spieszę z wyjaśnieniem. Każdy, kto przylatuje na Islandię musi odbyć 14-dniową kwarantannę. Naszą zorganizował nam Birgir. Wiedzieliśmy tylko, że czas ten spędzimy w letnim domku jego rodziny pół godziny drogi od hotelu, w którym będziemy pracować.
Droga na kwarantannę
Z Keflaviku, ciesząc się jak dzieci, bo:
a) jesteśmy na Islandii
b) jedziemy czaderską terenówką
dojechaliśmy na obrzeża Reykjaviku, gdzie wskoczyliśmy na słynną ring road, czyli drogę numer 1, która oplata wyspę. Jechaliśmy i stękaliśmy z zachwytu. Z jednej strony ocean, z drugiej poprzecinane wulkanicznymi skałami góry. Po chwili dostrzegliśmy kilka islandzkich koni, a potem więcej i więcej. Pojawiły się też owce w ilości hurtowej. A my zapomnieliśmy o zmęczeniu i stresie. Oddychaliśmy lekko i chłonęliśmy zupełnie nowy krajobraz.
Na wysokości Borgarnes odbiliśmy z ring road i najpierw jechaliśmy drogą asfaltową, która po kilku kilometrach zmieniła się w szutrówkę. Zniknęły owce i zabudowania. Skręcaliśmy jeszcze dwukrotnie aż dojechaliśmy do rzeki, którą przejechaliśmy naszą wielką terenówką jakby nigdy nic. Nie było innej opcji. Czyt. mostu brak.
Wymarzona kwarantanna
Nagle stanęliśmy przed domkiem letniskowym rodziny naszego szefa. Spodziewaliśmy się maleńkiego szałasu, a okazało się, że to śliczny drewniany domek z przestronnym salonem i dwiema sypialniami. W jednej z nich czekało na nas pościelone łóżko. Dodam, że Birgir wcześniej zapełnił lodówkę, w której znalazło się nawet zimne piwko. Jedyny mankament – brak bieżącej wody w domku. Ale i z tym sobie poradzimy. Rzut beretem są gorące źródła (zapewniające ogrzewanie w domach rozsianych w dolinie), zatem problem kąpieli rozwiązany, a do zmywania i picia nabieramy wodę ze strumienia, który płynie kilkadziesiąt metrów od domku.
Pożegnaliśmy się na odległość z Birgirem i rozejrzeliśmy dookoła. Domek znajduje się w dość szerokiej dolinie. Otacza nas przestrzeń, czysta, islandzka przestrzeń. Za towarzyszy mamy kilka jaskółek i wróbli i dwa barany, które kręcą się dookoła domu. Najbliższe zabudowania widać daleko na horyzoncie. W pobliżu wartko płynie rzeka, z werandy podziwiamy niewielki wodospad, kolejny znajduje się półtora kilometra dalej.
Choć mieliśmy za sobą grubo ponad 30 godzin w drodze, nie czuliśmy zmęczenia. Słońce stało wysoko na niebie i dopiero po dobrej chwili zorientowaliśmy, że jest 22, czyli północ w Polsce. Oczywiście. Latem w Islandii w zasadzie nie zapada noc. Teraz słońce zachodzi przed północą, a wschodzi o 3:30. O dziwo wszechobecna jasność nie przeszkodziła nam spać jak susły.
Oto jesteśmy. Na wymarzonej i upragnionej Islandii. Z dwumiesięcznym poślizgiem i w bólach, ale udało się! A teraz będzie się działo! Koniec z barcelońską depresją. Śledź nas na facebooku i instagramie. Na bieżąco wrzucamy zdjęcia i relacje.
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Super! Życzę powodzenia 🙂
Może wpadniecie? Ściski!