Trasa Biszkek – Osz. Siedemset kilometrów i kwintesencja Kirgistanu
Najpierw jest droga. Wyboista i dziurawa, choć wyjeżdżamy z Biszkeku, stolicy Kirgistanu, a jedziemy do Osz, drugiego największego miasta w kraju. Po obu stronach sklepy, stragany, ludzie machający na marszrutki, bawiące się dzieci, wszechobecne krowy. Trasa Biszkek – Osz to blisko 700 km malowniczych krajobrazów. To również 12 godzin zmieniających się temperatur, palącego słońca i przejmującego chłodu, pyłu, potu, szalonych kierowców i wertepów. To podróż w czasie i przestrzeni, podróż w sensie geograficznym i kulturowym.
Trzeba tą trasę zrobić chociaż raz, żeby zobaczyć jaki jest Kirgistan.
Trasa Biszkek – Osz
Jedziemy shared taxi, bo poza samolotem i autostopem to jedyny sposób na pokonanie trasy Biszkek – Osz. Mamy szczęście. Poza kierowcą jest nas tylko troje, co oznacza całkiem komfortową jazdę. Jednak niepokoi nas nieco fakt, że nasz kierowca pości. Jako muzułmanin przestrzega ramadanu, co oznacza, że od wschodu do zachodu słońca nie może jeść ani pić. Od czasu do czasu przeciera sobie kark i twarz chłodną wodą. Przeciąga się, kręci głową, momentami nawet daje sobie lekkiego kuksańca w twarz. Wszystko, żeby nie zasnąć. Dwukrotnie zatrzymujemy się również przy meczecie, aby mógł się pomodlić. Dla nas to także wyczekiwany odpoczynek.
Choć kilometry mijają powoli, odnoszę wrażenie, że zupełnie nieproporcjonalnie szybko do pokonywanej odległości zmieniają się krajobrazy. W notatniku udało mi się nabazgrolić:
skały + rzeka (godz. 10:00)
góry + śnieg + serpentyny pod górę + chmury + tunel (spada temperatura, 3000 m.)
słońce + zieleń + dolina Suusamyr (ciepło)
pastwiska + zieleń + konie + jurty (ciągle ciepło)
śnieg na wyciągnięcie ręki + prawie górska pustynia + zimno
surowe góry + śnieg (3170 m, 5 stopni, godz. 13:00)
zielono + drzewa + krzewy + wszędzie miód na sprzedaż + krowy i konie na drodze (gorąco!!! przed 14:00)
Nie wiem czy moje notatki oddają surrealistyczny charakter tej trasy. I trudno opisać jak wolno mijały godziny a jak szybko zmieniały się krajobrazy. Zaczęliśmy od skalistych ścian kiedy w końcu wjechaliśmy w góry, zostawiając za sobą cały ruch i hałas Biszkeku. Obok nas żwawo płynęła rzeka, a między jedną ścianą a drugą majaczyły ośnieżone szczyty. Tu i ówdzie pojawił się Kirgiz na koniu, raz drogę zablokowały nam owce, raz zatrzymaliśmy się, żeby uiścić opłatę drogową, raz zatrzymała nas policja. Ot, normalna jazda.
A potem zaczęliśmy się wspinać i krajobraz uległ zmianie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zamiast skalistych ścian pełnych piargów zielone wzgórza. Za nimi ośnieżone szczyty bliżej, coraz bliżej. A gdzieś tam pomiędzy tą górską potęgą my… w sapiącym samochodzie, który na dwójce ostatkiem sił pokonuje kolejne kilometry stromo pod górę. Nie wiem czy bardziej trzymałam kciuki za auto czy za kierowcę, który ochlapywał się wodą zaczerpniętą chwilę wcześniej z górskiej rzeki. Nie wiem czy ze wzrostem wysokości spadało mu ciśnienie. Nie wiem czy był po prostu zmęczony, bo wstał przed 5, żeby zjeść śniadanie zanim wzejdzie słońce. Liczyłam też, że wystarczy mu po prostu adrenalina. I wystarczyła. Wjechaliśmy w tunel. Ciemny i okropny. Dziurawy, bardzo długi i bardzo zanieczyszczony. Nasz kierowca zerkał na mnie i powtarzał „plachaja daroga” i nie mogłam się z nim nie zgodzić. To pewnie dlatego przed wjazdem się przeżegnał. „Na szczęście”, wytłumaczył. Ten tunel to koszmar każdego kierowcy. Nawet nie chce wiedzieć jak radzą sobie z nim rowerzyści.
Po trzech kilometrach pojawiło się światełko. Z początku maleńkie, potem coraz większe. Na twarz naszego kierowcy wystąpił uśmiech rosnący z każdą sekundę. Pokonaliśmy tunel i znaleźliśmy się w innym świecie!
Chmury zostały hen za nami, a przed nami… zielona dolina. Tak ogromna, że przypominała raczej płaskowyż. Tu i ówdzie zaczęły pojawiać się jurty i coraz więcej owiec i koni. A po chwili coraz więcej jurt. Już nie tylko stricte pasterskich, stawianych latem tam, gdzie najlepsze pastwiska, ale również tych dla turystów, którzy chcą odpocząć, przespać się czy coś zjeść. Stragany z kumysem, samalem i kurutem – ponoć lepsze tutaj niż w mieście, bo kupione wprost od pasterzy. Kirgiskie przysmaki, które nam jakoś nie podchodzą.
Z zachwytem przyglądałam się jak chmury tańczą na soczyście zielonych wzgórzach zabarwionych kolorowo kwitnącą koniczyną i mleczem. Z daleka wyglądało to jak kolorowy dywan w trójwymiarze. W samochodzie zrobiło się gorąco. Nie na długo. Nawet nie zauważyłam kiedy znowu zaczęliśmy się wspinać. Gwałtownie zniknęły zielone wzgórza, a krajobraz zaczął przypominać odrobinę ten, który znamy z Ladakh. Tylko tutaj było groźniej. Sucho, skaliście i mroźno. Momentalnie spadła temperatura, zniknęły jurty i zwierzęta. Znaleźliśmy się w miejscu nieprzyjaznym. Nie było tu turkusowego nieba, do którego tak przyzwyczailiśmy się w indyjskich Himalajach. Otoczyły nas chmury. Miałam wrażenie, że jedziemy po samych szczytach góry. Nie było prawie nic nad nami, prawie dotykaliśmy też śniegu i lodu. Termometr wskazywał 5 stopni na zewnątrz, choć mroźny wiatr znacząco obniżył odczuwalną temperaturę. Choć trwało to tylko chwilę, stało się najsilniejszym wspomnieniem całej drogi.
A potem zrobiło się gorąco. Termometr, który dopiero co zatrzymał się na 5 stopniach, teraz wskazywał 33. Zamiast śniegu i srogich gór – zieleń, drzewa, krzewy, kwiaty i rzeka. „Tutaj można kupić najlepszy miód w Kirgistanie”. Rzeczywiście w wielu miejscach zauważyłam ule i stragany z różnej wielkości słoikami pełnymi słodyczy. Kiedy myślałam, że nic mnie już nie zaskoczy, zerknęłam na mapę, a potem za okno. Na horyzoncie majaczył się turkus. Jezioro Toktogul, otoczone górami we wszelkich odcieniach jasnego brązu, a zaraz za nim malowniczo wijąca się rzeka Naryn. Tutaj szeroka i rwąca, momentami w kolorze głębokiego błękitu, momentami prawie szmaragdowa.
Przejechaliśmy przez wysokogórskie przełęcze i zielone pastwiska. Przekroczyliśmy niewidzialną granicę – z ziemi pasterzy wjechaliśmy do Doliny Fergańskiej. Żyznej i zaludnionej. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się osady: miasteczka i wsie, coraz liczniejsze, a wraz z nimi ludzie. Nagle zrobiło się tłoczno i płasko. Skończyły się oszałamiające krajobrazy, zaczęła fascynująca, a zarazem trudna historia. Historia sztucznych podziałów, konfliktów na tle etnicznym i narodowościowym. Po 20 dojechaliśmy do Osz. Zmęczeni ale szczęśliwi.
Już wtedy czułam, że mnie rozkłada. Bolało mnie całe ciało, z nosa leciała woda, a gardło sprawiało wrażenie załadowanego czymś ohydnym i bolesnym. Dopadł mnie wirus, który przez blisko pięć dni trzymał Victora. Bardziej niż kiedykolwiek doceniłam wygody hotelu, który nas do siebie zaprosił w Osz. Zamiast jednak zwiedzać miasto i pluskać się w basenie, 90% czasu spędziłam w łóżku pijąc jedną herbatę z kirgiskim miodem za drugą i odliczając dni.
Osz, inny Kirgistan
Poczłapałam na bazar i poczułam zupełnie inną energię tego miasta. Osz nie ma nic wspólnego z Biszkekiem. Tutaj dominuje islam i zapachy orientu. Przyprawy, soczyste owoce, kobiety z zakrytymi włosami i w długich typowo uzbeckich sukienkach, roześmiani mężczyźni. Łatwo się zapomnieć i pomyśleć, że już jesteśmy w Uzbekistanie. Wszystko przywołuje na myśl klimaty rodem z Jedwabnego Szlaku. I choć bazar Jayma nie jest tym, czym musiał być kilkaset lat temu, to jednak mały zakątek w którym sprzedawane są owoce i przyprawy choć na momencik pozwala poczuć tamten klimat. Oczami wyobraźni można zobaczyć kupców handlujących jedwabiem i kardamonem. Szkoda, że teraz lwia część bazaru to chińszczyzna. Część rękodzielnicza zredukowana została do zaledwie maleńkich kwartałów schowanych na tyłach. Mimo to, przyjemnie się spacerowało.
W Osz panuje spokój. Ramadan powoli się kończy. Na ulicach cisza, wszyscy odliczają godziny do zachodu słońca. W restauracjach czujemy przygotowania. Na palnikach dochodzi plow. Plow, czyli po uzbecku osz. Jesteśmy w końcu w Kotlinie Fergańskiej, prawdziwej wybuchowej mieszance – kulturowej i etnicznej. W Osz nie czujemy jednak etnicznych napięć, choć na ulicach nadal łatwo zauważyć twarze nie tylko kirgiskie, ale również uzbeckie. Od ostatnich krwawych zamieszek minęło blisko 10 lat. Dzisiaj wydaje się, że Kirgizi i Uzbecy żyją we względnym pokoju. Niby razem, ale jednak raczej obok siebie.
Większość czasu spędzam w hotelu. Korzystam z wygodnego łóżka i klimatyzacji, bo na zewnątrz upał robi się nie do zniesienia. Słońce praży niemiłosiernie kiedy drugiego dnia wybieramy się na spacer w kierunku pomnika Lenina. Mijamy park Navoi, pełen placów zabaw i wszelakich atrakcji dla dzieci. Wracam słaba i obiecuję sobie, że kolejny dzień spędzę w łóżku, żeby w końcu móc ruszyć dalej. Przed nami Uzbekistan i Kotlina Fergańska.
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments