Kirgiskie kroniki (3) Jak się buduje jurtę? A także o tym, co nasze i o dolinie
Kirgiskich kronik część trzecia.
To ciekawa jak łatwo przywłaszczamy sobie przestrzeń. Nic z tego, co nas otacza nie jest nasze, a jednak już trzeciego albo czwartego dnia rozmawiając, używamy sformułowań typu „nasza” jurta i jak to jest w „naszej” dolinie. Zatem dzisiaj o „naszej” dolinie i „naszej” jurcie, a także o tym jak się buduje jurtę.
Zajrzyj do poprzednich tekstów z Kirgistanu:
Kirgiskie kroniki (1) Zwierzęta w Kirgistanie i matka zastępcza
Kirgiskie kroniki (2) Kobieta w Kirgistanie plus tradycja i czekania
„Nasza” dolina
Dom znajduje się w dolinie, która zaczyna się prawie u brzegów jeziora Issyk Kul.
Odbijamy z głównej szosy Biszkek – Karakol i choć to, co widać dookoła nie robi oszałamiającego wrażenia, już po chwili na wprost wyłaniają się góry. I nie byle jakie, ale ogromne i ośnieżone. Majaczą na horyzoncie jak zupełnie nierealny fotomontaż. Wydają się na wyciągnięcie ręki.
Mijamy wieś Tura-Su i nagle rachityczne drzewa i piaszczyste wypłaszczenia ustępują miejsca coraz bardziej zielonym wzgórzom. Robi się ładniej i ładniej. Pojawiają się owce i konie (a jakże!), a jeśli dobrze się przyjrzeć, można dojrzeć i wielbłąda. Wzdłuż żwawo płynie rzeka. Odbijamy z asfaltu na ubity trakt. W samochodzie łomocze, bo więcej tu dziur i kolein niż rzeczywistej drogi. To, co wydawało się końcem dolina czyli wystrzelająca nagle znikąd góra, okazało się zaledwie niewielką przeszkodą. Góra przecina dolinę i dzieli ją na pół. My odbijamy od niej na prawo, zostawiając z lewo również wartko płynącą rzekę. Po paru minutach dojeżdżamy i… opada szczęka.
Jesteśmy otoczeni górami.
Na pierwszym planie – zielone wzgórza. Niektóre najeżone skałkami, inne gładkie i pokryte soczystą trawą – idealne pastwiska dla bydła. Za nimi białe szczyty. Wysokie i groźne. Śnieg trzyma się cały rok i trudno się dziwić, w końcu góry mają tu grubo ponad 3000 metrów. Znajdujemy się na 2300 metrach npm, a ośnieżone szczyty są wysoko nad nami.
Droga, którą jechaliśmy nie kończy się tutaj, ale ciągnie się dalej, w głąb doliny.
Na początku wydaje się, że jesteśmy tutaj jedynymi ludźmi. Domy zostały daleko za nami. Widać tylko zwierzęta, mnóstwo zwierząt. Setki owiec, koni, trochę mniej krów. Dopiero po chwili wzrok przyzwyczaja się do innej rzeczywistości i wyłapuje kształty. Domy i zagrody, jurty, obory i rozpadające się ogrodzenia. Niby daleko, a jednak blisko. 15 minut, pół godziny, godzina drogi. Do sąsiadów chodzi się pieszo albo jedzie na koniu. To nadal najbardziej rozpowszechniony rodzaj transportu. Każdy ma tu konia i każdy jest doskonałym jeźdźcem. Kirgiz bynajmniej nie zszedł z konia. Nie przesiadł się na motocykl jak mongolski nomada. Koń jest nadal podstawowym środkiem transportu, źródłem pieniędzy i mleka na kumys.
Domy sąsiadów
Oglądamy się za siebie, w kierunku skąd przyjechaliśmy. I znowu opada szczęka. W idealnie uformowanym przez góry trójkącie lśni jezioro Issyk Kul, a za nim piętrzą się ośnieżone szczyty oddzielające Kazachstan od Kirgistanu.
Gdzie by nie spojrzeć jest pięknie.
„Nasze” gospodarstwo
Na dom naszych gospodarzy składa się kilka budynków. Dom mieszkalny, niewielki i prosty. Mała kuchnia z mini jadalnią, salon z piecem kaflowym i trzy pokoje. Zagroda z oborą, budynek gospodarczy, ziemianka, zewnętrzna kuchnia, składzik, zawojka i dodatkowo toaleta. To coś niespotykanego tutaj. Prysznic, WC, bojler z ciepłą wodą, a nawet pralka to powiew dolarów od turystów. Nasz gospodarz ma bowiem jurty, które w sezonie wynajmuje obcokrajowcom. Mieszkamy właśnie w takiej jurcie.
W gospodarstwie nie ma bieżącej wody. Przynosi się ją ze strumienia zasilanego roztopami, a jeśli trzyma lód, wodę trzeba przywieźć samochodem. Strumień znajduje się między obozowiskiem jurt a domem. To dosłownie kilka kroków, więc brak wody w kranie nie jest żadną niedogodnością. Gorzej musi być zimą, kiedy do toalety trzeba wyjść na zewnątrz, a wodę za każdym razem przywieźć samochodem.
Kiedy tylko pojawi się woda w „naszym” strumieniu, podciągamy szlauch i napełniamy zbiornik przy toalecie. Woda stąd płynie potem przez bojler, a następnie już ogrzana wypływa z prysznica. Pełen luksus.
Jurta, „nasz” dom
Myśleliśmy, że będziemy spać w domu, ale pokój, który mieliśmy zając, jest akurat remontowany. Aitbek zakłada porządne okna i nową podłogę. Wszystko, żeby izolować od chłodu.
Zamiast pokoju, zostajemy zatem w jurcie i jest to nam na rękę. Mamy własny kąt i odrobinę prywatności. Nasza jurta jest oczywiście okrągła i bardzo tradycyjna. Paliki, które tworzą stelaż podtrzymujący dach mają ponad sto lat. Do ich produkcji nie użyto ani jednego gwoździa. Wszystko trzyma się dzięki skórzanym supełkom i linom, niektórym plecionym z włosia konia. Kolorowe pompony dodają charakteru, a dywany – ciepła. Chociaż i tak w nocy jest rześko. Śpimy pod trzema porządnymi kocami, całymi dniami kontrolujemy napływ wiatru i łapiemy każdy promień słońca, żeby nagrzać wnętrze, ale pobudka o 7 rano jest bardzo bolesna.
Piękno, które boli
Czasami siadamy na trawie i po prostu przyglądamy się okolicy. Obserwujemy wzgórza i porównujemy ilość śniegu na niższych szczytach. Przyglądamy się gdzie jest najwięcej owiec, a gdzie koni. Czy „nasze” krowy pasą się blisko czy poszły gdzieś dalej i trzeba będzie szukać ich przez lornetkę? Czy „nasze” owce wymieszały się z tymi sąsiada i trzeba je będzie rozdzielać wieczorem?
Zawsze jest na co popatrzeć, bo krajobraz jest tu jak z bajki. Jeśli dodać do tego wszechobecne zwierzęta, robi się po prostu zbyt pięknie. Momentami mam wrażenie, że to piękno aż boli. Nasi gospodarze chyba go nie zauważają, choć cieszą się kiedy widzą nasz zachwyt. Przebłysk lokalnej dumy?
Zauważamy rytm zwierząt, szczególnie owiec. Zawsze około 17 – 18 pojawiają się dookoła naszej jurty, kręcą w pobliżu wejścia do zagrody i czekają na zachód słońca. Beczenie odbija się echem. Potem kiedy słońce chowa się za horyzontem, dostojnym krokiem zbliżają się krowy. Trzy mamy, które najadły się w ciągu dnia, a teraz są gotowe, żeby dać cyca swoim wygłodniałym cielaczkom. Cielaki, choć zamknięte w oborze czują, że nadeszła pora karmienia i rozpaczliwie nawołują „muuuuuu”. Zastanawiamy się skąd w takich małych ciałkach tyle siły. Dookoła chodzą kury (w tym nasza ulubiona, która dostała ksywkę Jimmie Hendrix) i trzy mamy indyczki ze stadem ćwierkających maluchów.
Wszystko widać jak na dłoni. Czy pasterze mieszkający w jurcie nad domem naszego gospodarza gotują czy może pojechali do wsi? Jeśli są, z komina wydobywa się dym i widać poruszenie dookoła. Ich 17-letni syn galopuje przez step poganiając konie albo owce.
Jak się buduje jurtę?
Przedwczoraj stawialiśmy jurtę. Nasi gospodarze powiedzieli nam, że to dwie godziny pracy, ale chyba mocno się przeliczyli, bo spędziliśmy na tym cały dzień. Zaczęliśmy od ścian. Drewniana drabinka zakładana jest na zakładkę i łączona grubymi taśmami. Podobnie jak w naszej jurcie, także i tutaj nie ma ani jednego gwoździa. Wszystko łączone jest skórzanymi pętelkami. Choć wydaje się proste jak budowa cepa, trzeba zrobić wszystko precyzyjnie. Inna średnica to inne rozłożenie pozostałych elementów, a trzeba pamiętać, że między ściany muszą zostać wpasowane drzwi. Oczywiście zamontowane za pomocą materiałowych taśm.
Następnym krokiem jest okrągły wywietrznik na dachu, który mocuje się za pomocą dwóch drągów i lin. Wywietrznik jest połączony ze ścianami za pomocą drewnianych, wygiętych palików. To one stanowią stelaż dachu. Paliki mają ponad sto lat. Żadnej chińszczyzny, tylko stara kirgiska robota. Paliki wchodzą w dziurki okrągłego wywietrznika, a ich drugi koniec mocuje się linami do ścian. To sporo pracy, wszystko trzeba dobrze umocować, ale całe szczęście pracujemy we trójkę, więc praca idzie żwawo.
Swoją drogą nie łączymy wszystko nie byle jakimi linami, tylko zaplecionym w warkocze końskim włosiem.
Dopiero kiedy wszystko stanie można usunąć dwa drągi podtrzymujące wywietrznik. Na koniec wiklinowe chroniące choć trochę przed wiatrem, a na to filcowo – skórzane ściany i dach. Dodatkowa ochrona – przed deszczem, wiatrem i zimnem. Po dwa kawałki materiału na każdy element. Wszystko oczywiście mocowane taśmami i linami.
Na koniec okrągły kawałek filcu na górny wywietrznik, który potem można otwierać i zamykać, żeby poprawić wentylację. Oryginalnie – tędy uciekał dym z paleniska. Tak jest nadal w jurtach zamieszkałych przez pasterzy. W tych dla turystów zamiast uciekającego dymu, wpada słońce i wiatr. CDN.
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments