skip to Main Content
ryokan

Ryokan i onsen: dwie obowiązkowe rzeczy do zrobienia w Japonii

Jest kilka rzeczy, które trzeba zrobić będąc pierwszy raz w Japonii i dla każdego będzie to coś innego. Zjeść dobre sushi i ramen, tudzież sobę. Zobaczyć kwitnącą wiśnię i bramy tori. Przejechać się shinkansenem. Zobaczyć sumo na żywo. Przejechać się gokartem po ulicach Tokio w pluszowym przebraniu z kreskówek. Dla nas takim „must do” był ryokan. Innymi słowy, marzyliśmy o wizycie w tradycyjnym japońskim hotelu.

Ba, postanowiliśmy pójść nawet krok dalej. Po pierwsze, jak ryokan to nie byle jaki. Po drugie, skoro trzeba się wykosztować, to z klasą, zatem ryokan z onsenem, czyli łaźnią z ciepłymi źródłami. Ale nie dla nas publiczne kąpiele – w Japonii nastąpiło przebudzenie i na moment staliśmy się snobami 😉 Jeśli onsen, to prywatny, nie dla nas plebejskie łaźnie publiczne. Po trzecie, lokalizacja. Nie dla nas głośne miasta i maleńkie pokoiki. Góry i przestrzeń – tego szukamy! Zatem dzisiaj garść przechwałek, zachwytów, ochów i achów, bo naprawdę wszystko co przeżyliśmy przez te półtora dnia w ryokanie było tip-top! I nie. Nie jest to post sponsorowany. Sami wybraliśmy ryokan, po godzinach spędzonych w Internecie i przejrzeniu chyba wszystkich ryokanów w regionie Okuhida. Wybraliśmy Kazeya Ryokan i za wszystko zapłaciliśmy z własnej kieszeni, a nazwę hotelu podajemy, bo taki miejscem po prostu warto się dzielić! 

W drodze do ryokana

Z Matsumoto ruszyliśmy pełni zapału i optymizmu. Trudno, żeby było inaczej po tak cudownych dwóch dniach z rodziną Yoko. Nasi gospodarze wywieźli nas na rogatki miasta, wyciągnęliśmy przygotowany karton i… nic. Nikt się nie zatrzymuje. Ludzie machają, uśmiechają się, ale nikt się nie zatrzymuje. Po pierwszej godzinie postanawiamy, że dajemy sobie jeszcze jedną. Jeśli nikt się nie zatrzyma, spróbujemy dostać się do miejsca, skąd rusza autobus. Drogi jak sto skurczybyków, ale jak nie ma wyjścia, nie pozostaje nic innego jak płacić. I kiedy tak debatujemy podchodzi do nas młody chłopak. Okazuje się, że jedzie na narty i z wielką chęcią zawiezie nas pod same drzwi naszego hotelu. Jak fart to po całości! Jedziemy ostro pod górę. Dookoła nas zaczynają pojawiać się coraz większe wzniesienia. Gdzieś w dole meandruje rzeka, a my pokonujemy kolejne serpentyny i tunele. Mijamy zamkniętą drogę do Kamikochi i kilka minut po 11 lądujemy przed naszym hotelem. 

Okuhida: Shin-Hotaka Onsen

Drewniany i rozłożysty niski budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Tak wygląda cała zabudowa wsi Shin-Hotaka onsen. Kilka hoteli, parking, zamknięte sklepy. Ewidentnie sezon się jeszcze nie zaczął. Jest cicho i przyjemnie. Wchodzimy do środka przez rozsuwane drzwi, zostawiamy bagaże (check-in jest o 14) i wychodzimy na spacer. Na wzgórzach otaczających hotel udaje nam się dojrzeć małpy, ale i tak największe wrażenie robi na nas śnieg! Od dwóch lat nie widzieliśmy śniegu z bliska. A tu mamy go pod nogami! Jest mokry i trochę zlodowaciały, ale nie narzekamy. Lepimy kulki i robimy zdjęcia. Dopiero po chwili dostrzegamy otaczające nas góry. W oddali widzimy długą kolejkę linową, Shin-Hotaka Ropeway, jedną z największych atrakcji Japońskich Alp. Znajdujemy się w głębokiej dolinie, której dnem żwawo płynie dość szeroka rzeka. Kilku Japończyków stoi w wodzie po uda i łowi ryby. A my spacerujemy chłonąc górską atmosferę. Nie możemy się napatrzeć. Z jednej strony majestatyczne, pokryte śniegiem i groźnie wyglądające szczyty, z drugiej, zielony las iglasty. Kiedy ostatni raz spacerowaliśmy w lesie? Na Filipinach nam się nie udało. Na Tajwanie też nie było nam dane (musiał wystarczyć las bambusowy). Wreszcie w Japonii możemy nacieszyć się zapachem lasu. Wreszcie! Znajdujemy starą drogę, która biegnie wzdłuż rzeki, równolegle do nowo powstałego tunelu. Trochę cykamy się widząc ostrzeżenie o obecności niedźwiedzi, ale misie najwyraźniej siedzą w wyższych partiach gór. Jest pięknie!

Wiemy, że dobrze wybraliśmy lokalizację. Cały region Okuhida jest gęsto pokryty ryokanami i onsenami (w sumie pięć miasteczek plus sporo hoteli rozsianych pomiędzy nimi) a największym „onsenowym” miasteczkiem jest Hirayu Onsen, znajdujący się przy głównej drodze prowadzącej z Matsumoto do Takayamy. Nawet zimą można się tam łatwo dostać liniowym autobusem. Nie chcieliśmy jednak znajdować się w mieście. Szukaliśmy ciszy i odosobnienia. I dlatego postawiliśmy na Shin-Hotaka Onsen znajdujący się głęboko w dolinie, około pół godziny drogi od Hirayu Onsen. 

Kazeya Ryokan, czyli prawdziwy ryokan

Przychodzi pora na ryokan. Jednak czym jest ryokan? Według Encyklopedii PWN „tradycyjny zajazd japoński”. Na wikipedii z kolei można wyczytać, że „początki ryokanów sięgają okresu Nara (710-784)”, a w miejscowości Komatsu w prefekturze Ishikawa znajduje się ryokan o nazwie Hōshi, założony w 718 roku przez buddyjskiego mnicha Taichō. Od początku swojego istnienia należy do jednej rodziny i uznawany jest za jeden z najstarszych hoteli świata i najdłużej, nieprzerwanie działające przedsiębiorstwo świata.” (źródło: tutaj). 

Jest kilka elementów charakteryzujących ryokan, również ten nasz, czyli Kazeya Ryokan. Wnętrze budynku jest drewniane. Podłogi wyłożone są matami tatami i chodzi się w nich albo boso albo w kapciach. Chodzenie w normalnych butach jest absolutnie zakazane. Innych kapci używa się w łazience*. Drzwi są najczęściej również drewniane i przesuwane, a centralną częścią pokoju jest niski stół z rozłożonymi dookoła poduszkami lub mini-krzesłami z oparciem. Wszystko to wyczytałam jednak przed chwilą. Jadąc do „naszego” ryokanu wiedziałam tylko, że będziemy spać w tradycyjnym pokoju z matami tatami. Ale kiedy wchodzimy do recepcji i oglądamy z bliska wnętrze Kazeya Ryokan, opadają nam szczęki. 

Ryokan od środka i onseny do wyboru, do koloru

Obszerny hall wyłożony jest ciemnym drewnem i gustownymi dywanami. Głównym punktem poza częścią recepcyjną jest ogromna wnęka otoczona oknami, gdzie znajdują się wygodne fotele i tradycyjne palenisko. Dostajemy kapcie (buty zostają w „brudnej” części wyłożonej terakotą) i idziemy za panem recepcjonistą, który chce nas oprowadzić po ryokanie. Drewniane podłogi w korytarzach są nie tylko wyłożone miękkimi dywanami, ale również podgrzewane. Do naszej dyspozycji jest biblioteka z wygodnymi fotelami, kominkiem i pokaźną kolekcją książek, mały salonik z niskimi krzesłami, gdzie można zagrać w karty albo szachy. W jednym ze skrzydeł znajduje się publiczny onsen. Publiczny, czyli grupowy, choć osobno dla pań i panów. W drugim skrzydle znajdują się dwa onseny prywatne i tutaj nie ma już płciowej selekcji. Jeden z nich znajduje się w środku, choć dzięki przeszklonym drzwiom kąpiąc się można podziwiać otaczające nas góry. Drugi z onsenów jest na zewnątrz. Zostajemy poinstruowani, że przed kąpielą należy wziąć porządny prysznic, a do onsenie kąpiel bierze się nago. Nie wolno też spożywać alkoholu ani palić, najlepiej nie wchodzić też z bardzo pełnym brzuchem. Do onsenu wchodzi się nago. W naszych głowach już klaruje się plan – najpierw kąpiel w „zewnętrznym” onsenie, póki świeci słońce, a potem wieczorem w „wewnętrznym”. 

Nasz pokój w ryokanie

Kiedy wchodzimy do pokoju, nie za bardzo wiemy jak zareagować. Widzieliśmy zdjęcia różnych ryokanów, w tym również naszego, ale dostaliśmy chyba porządny upgrade. Stajemy w tradycyjnym japońskim pokoju wyłożonym matami tatami. Wyraźnie widać podział na dwie części – sypialnię (ogromny futon) i pokój dzienny, z którego przechodzi się na patio z widokiem na góry, gdzie w dodatku znajduje się… nasz mały prywany onsen!!! Pan przeprasza nas, że musimy poczekać 2 – 3 godziny aż basen się napełni wodą. Nie ma problemu, myślimy, poczekamy. W końcu pozostają nam dwa pozostałe onseny 😀

Kiedy za recepcjonistą zamykają się drzwi, zaczynamy głupkowato chichotać, a potem biegać po pokoju. Wyglądamy na patio, zaglądamy do każdej z szafek, wskakujemy pod prysznic, korzystamy z japońskiej toalety z muzyczką i regulowany ciśnieniem „myjki”, zaparzamy zieloną herbatę, a na koniec wskakujemy w wełniane wdzianka typu kimono i strzelamy sobie sesję fotograficzną. Okazuje się, że wdzianka są całkiem wygodne i po sesji postanawiamy ich nie zdejmować. 

ryokan

Pora na kąpiel w onsenie. Na pierwszy ogień idzie ten zewnętrzny. Wejście do wrzącej wody zajmuje nam kilka dobrych minut. Całe szczęście temperatura powietrza jest całkiem znośna, więc nie marzniemy, ale owszem parzymy sobie stopy, kolana, uda, pupy i resztę ciała. Przyzwyczajenie się do tak wysokiej temperatury trwa. Na czoła występuje pot. Wychodzimy i wchodzimy ponownie, tym razem znacznie szybciej. Siedzimy na ciemnych kamieniach w gorącej wodzie w Japońskich Alpach i napawamy się widokami gór. Czy może być lepiej? Może! 

Wołowina hida i inne przysmaki, czyli kolacja w Kazeya Ryokan

Apogeum naszego typowo japońskiego doświadczenia następuje podczas kolacji. Ubrani w twarzowe kimonowe wdzianka siadamy w wyłożonej matami tatami jadalni. Przed nami poezja smaku i aromatu. Hot pot, sashimi z łososia – tak doskonałe, że nawet Victor, który nie lubi łososia, zajada tak, że trzęsą mu się uszy, selekcja różnych przystawek, a na danie główna – wołowina hida w sosie teriyaki. Mięso rzeczywiście rozpływa się w ustach. Idealne konsystencja – delikatna, wręcz jedwabista. Niezwykle soczysta. To wołowina od szczęśliwych krów. Czujemy się po prostu dopieszczeni. 

Wieczorem pozwalamy sobie na kolejną kąpiel, tym razem w naszym prywatnym onsenie na patio. Nie potrzeba światła. Księżyc świeci jak szalony i myślimy sobie, że czasami warto zrobić sobie dzień dziecka. 

*to „brudna” część domu i hotelu – zwyczaj popularny w całej Japonii, nie tylko w Japonii

 Bądźmy w kontakcie!

  • Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
  • Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
  • Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.

Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »