Pozory mylą. Autostopem znad jeziora Pangong
– Pozory mylą – powiedział jeż schodząc ze szczotki ryżowej. Nie da się ukryć. Także i my nacinamy się nadal. Pozory wodzą nas za nos. Rozbuchane oczekiwania, rozczarowania, ale i zupełnie niespodziewane okoliczności (i niespodzianki) są bez wątpienia najciekawszym elementem podróżowania. Każde z nas ma zupełnie inne wyobrażenia – ja generalnie mam często na nosie różowe okulary i zbyt pozytywne spojrzenie na świat, oczekując, że wszyscy będą mili i pomocni. Victor stoi twardo na ziemi i wydaje mi się, że ocenia rzeczywistość bardziej realnie. Nasze różne charaktery dostały niezłą szkołę życia kiedy postanowiliśmy wrócić znad jeziora Pangong autostopem.
Plan
Plan był prosty. Idziemy na piechotę do Spangamik i po drodze łapiemy stopa. Liczyliśmy (to znaczy ja liczyłam) na taksówki, którymi Indusi przyjeżdżają nad jezioro. Byłam przekonana, że nasze białe facjaty i plecaki, a także fakt, że maszerujemy po piaszczystej drodze z dala od „cywilizacji” będą wystarczającym argumentem dla bogatych Indusów, normalnie żywo zainteresowanych zagranicznymi turystami. Victor z kolei argumentował, że nie mamy szans na stopa. Jego zdaniem Indusi wynajmują taksówki (słono za nie płacąc), żeby komfortowo dojechać nad jezioro i wrócić do Leh, a nie żeby podwozić biednych białasów. Innymi słowy nie będą chcieli nas zabrać, bo oznaczałoby to ograniczenie ich komfortu. Rzeczywiście przez 10 km minęło nas około dziesięciu taksówek, a zatrzymała się jedna, zapełniona po brzegi. Nie wcisnęlibyśmy się za żadne skarby świata. W pozostałych miejsca było w nadmiarze, ale brakowało chęci pasażerów. Coraz bardziej sfrustrowana traciłam nadzieję. Nie mieściło mi się w głowie, że w tak odludnym miejscu nie ma szansy na stopa. Coraz bliższa wydawała się perspektywa przenocowania w szkaradnym Spangamik i powrót następnego dnia autobusem (autobus kursuje trzy razy w tygodniu). Nie była to tak straszna perspektywa, ale bardzo raniła moją dumę.
Postój w Spangamik
Po dwóch godzinach spaceru wzdłuż jeziora dotarliśmy do Spangamik. Po krótkim rekonesansie okazało się, że nikt nie jedzie w kierunku Leh. Wszystkie taksówki z turystami już odjechały. Daliśmy sobie godzinę. Usiedliśmy w strategicznym miejscu i machaliśmy na każdy pojazd. Przez godzinę minęły nas trzy. Żaden nie jechał do Leh. Pokonana i przybita, zaproponowałam znalezienie noclegu. Całe szczęście oprócz luksusowych namiotów za 50$, w Spangamik jest również kilka homestays. Niestety każdy z nich był pusty. Kiedy maszerowaliśmy drogą nad jezioro w poszukiwaniu kolejnego homestay, zatrzymał się przed nami nowiutki duży samochód. Indyjscy turyści wracali właśnie do Leh. Nadzieja wypełniła mnie po uszy, żeby po chwili wyparować z pełnym impetem. Choć pasażerów była trójka, stwierdzili, że nie mają dla nas miejsca.
– We’re a bit cramped – powiedzieli. Na usta cisnęły mi się najgorsze epitety, ale siłą woli zmusiłam się do sztucznego uśmiechu. Samochód zniknął na horyzoncie. Kiedy zupełnie traciliśmy nadzieję, lokales zwietrzył biznes i powiedział, że zawiezie nas do Leh za cenę autobusowego bilety. Niezły biznes, pomyśleliśmy. Nie ma jednak róży bez kolców. Po drodze mieliśmy przejechać przez kilka campów, a także wioskę kierowcy i zabrać „different things”. Uzbroiliśmy się w cierpliwość i czekaliśmy. Kiedy kończyłam zwiedzanie jednego z wypasionych namiotów, do których zabrał nas nasz kierowca, zobaczyłam samochód z trójką turystów, w którym wcześniej nie było dla nas miejsca. Okazało się, że po nas wrócili! Zrobili szybkie przepakowanie w samochodzie i od piętnastu minut krążyli po wsi, szukając nas. Nie wierzyliśmy własnemu szczęściu!
Jak sardynki, ale w doborowym towarzystwie
Rzeczywiście nie oszukiwali mówiąc, że są trochę załadowani. Do Ladakh przyjechali bowiem z Kerali, stanu, który znajduje się na samym południu Indii. W bagażniku wieźli kanistry z benzyną i kilkadziesiąt litrów wody (okazuje się, że Keralczycy nie mogą żyć bez swojej wody), poza jedzeniem i normalnym bagażem. Jechaliśmy na tylnej kanapie we trójkę jak przysłowiowe sardynki w puszce, ale humory dopisywały. Towarzystwo było przednie, w pupy było nam ciepło (momentami nawet za gorąco, bo Keralczycy to zmarźluchy i ogrzewanie rozkręcone było na pełen zicher), widoki za oknem były bajkowe. Dojechaliśmy do Leh po pięciu godzinach, pozytywnie naładowani.
Zjedliśmy niezłą kolację w towarzystwie naszych wybawicieli, umówiliśmy się na następny dzień (i na spotkanie w Kerali, do której, ku wielkiej radości naszych nowych przyjaciół, udajemy się za trzy tygodnie), a potem zawitaliśmy do naszego ladakhskiego domu, gdzie gospodyni z uśmiechem od ucha do ucha powitała nas herbatą w najlepszej porcelanie i domowymi herbatnikami.
Każde z nas otrzymało niezłą szkołę – moja wiara w ludzi została podtrzymana, a Victor przekonał się po raz kolejny, że ludzie są dobrzy.
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments