Pierwszy dzień w Kapadocji
Zakładam słuchawki na uszy i próbuję usnąć. Autobus, którym jedziemy do Kapadocji jest bardzo wygodny. Miejsca jest dość, a do dyspozycji są nawet monitorki z filmami, grami i muzyką (jak w samolocie). Z zaskoczeniem dostrzegam, że menu można wyświetlić również po angielsku. Znajduję nawet kilka filmów wartych zobaczenia. Odkładam słuchawki z muzyką i z nadzieją na relaks przy dobrym filmie odpalam system. Niespodzianka! Maggie Gyllenhal mówi po turecku. Co z tego, że menu jest po angielsku, jak cała reszta tylko po turecku. Przepraszam mp3 i ze słuchawkami w uszach próbuję usnąć. Budzi mnie chrapanie. Ale nie delikatne i subtelne chrapanie Victora, tylko smocze chrapanie, przypominające odgłos przejeżdżającego pociągu towarowego. To pan zajmujący dwa siedzenia wprost za nami. Chrapie jak smok i nie przeszkadza mu nic. Cmokanie, klaskanie, rozmowy dziewczyn z tyłu, a nawet zapalone światło i mówiący przez mikrofon kierowca. Myślę sobie: „czeka mnie długa noc”. Staram się złapać rytm chrapania strasznego pana, żeby spróbować się zsynchronizować, ale na marne… Facet daje jazzu że aż strach i nie ma sposobu, żeby go nie słyszeć. Widząc mój zrozpaczony wyraz twarzy kochany mąż znajduje dwa wolne miejsca z tyłu autobusu i rozkładam się jak królowa. Przy dźwiękach Tracy Chapman udaje mi się usnąć.
Budzę się około 6. Zaczyna świtać. Za oknem szaro-buro i śnieżyście. Termometr pokazuje minusową temperaturę. Droga jest zamarźnięta, a autobus jedzie koleinami, które wypracowały inne samochody. Warunki wymarzone dla obładowanego roweru. Brrrr…. Nie wygląda to zachęcająco. Odpalam internet w telefonie, żeby sprawdzić czy nie ma wiadomości od naszej gospodyni z warmshowers. Czuję niepokój, ale uciszam intuicję. Niesłusznie, bo na komórce pojawia się wiadomość, że nasza gospodyni jednak zmieniła zdanie i nie może nas przyjąć. Opada mi szczęka i nie wiem czy płakać czy śmiać się histerycznie. Później nadchodzi wkurzenie, bo nie wiem co robić. To nie zwykła gospodyni, ale gospodyni rowerowa, która teoretycznie zna potrzeby rowerzystów. Tymczasem totalnie wystawiła nas do wiatru i to w totalnie ostatniej chwili i przy wyjątkowo okropnej pogodzie. Postanawiamy zamiast w Avanos (gdzie mieszka nasza „gospodyni”), wysiąść w Göreme. Wiemy, że jest tutaj host z couchsurfingu, a także mnóstwo pensjonatów, może nie do końca na naszą kieszeń, ale zawsze to jakaś alternatywa dla namiotu rozbitego w topniejącym śniegu. Wysiadamy z autobusu. Wszędzie roztapiający się śnieg. Ulicami płyną potoki, rower ciężko nawet prowadzić, bo wpadamy w głębokie koleiny. Wysyłam wiadomość do hosta, nie licząc na zbyt wiele i kombinując o której mamy autobus nad Morze Czarne. A tu niespodzianka! Dostajemy wiadomość od dziewczyny z couchsurfingu, że ona jest już w pracy, ale jej kolega czeka na nas w mieszkaniu, 300 metrów od dworca autobusowego i nie ma żadnego problemu, żebyśmy przyszli nawet teraz, przed 8 rano. Co więcej, ów kolega to Honduranin (to poprawna pisownia mieszkańca Hondurasu, jakkolwiek dziwnie by brzmiała jak zapewnia prof. Miodek), do którego pisaliśmy wcześniej na couchsurfingu.
Od momentu kiedy przekraczamy próg domu czujemy, że to jest to. A kiedy Marco, bo tak nazywa się nasz gospodarz, otwiera drzwi łazienki i pokazuje nam trzy szczeniaki, które kilka dni temu znalazł na ulicy, wiemy, że znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Teoretycznie nasz plan to zostać tutaj dwa – trzy dni. Jednak pierwszy dzień możemy spisać na straty jeśli traktujemy naszą podróż tylko jako zwiedzanie. Pogoda jest okropna, a my zmęczeni, więc zamiast spacerować po Goreme i okolicach spędzamy prawie cały dzień na rozmowach z naszym hostem. Nasze pierwsze wrażenie jest bardzo dobre, mamy dużo wspólnego, a co więcej łączy nas podobne spojrzenie na świat i doświadczenie. Jesteśmy 30+ i może dlatego tak łatwo znajdujemy wspólny język, pewnie pomaga fakt, że mówimy po hiszpańsku 😉 Marco od razu mówi nam, że możemy zostać ile chcemy, ale początkowo nie traktujemy jego słów poważnie. Szczególnie, że dom, w którym się znajdujemy nie jest jego, ale innej gospodyni z couchsurfingu. Nasz host zaś parę miesięcy temu był jej gościem, ale tak mu się spodobała Kapadocja i Goreme, że postanowił zostać. A że ma gadane, w dodatku pracował w reklamie i umie robić świetne zdjęcia, to oprócz tego, że dobrze się bawi, dorabia sobie różnymi fuchami – jako fotograf na ślubie czy pośrednik agencji oferującej loty balonem (mega droga, ale największa atrakcja Kapadocji, jedyne 100 euro od osoby – niestety nie na naszą kieszeń). Wilk syty i owca cała. A właścicielka mieszkania? To szalenie miła Turczynka, o której napiszę osobny tekst. Największą atrakcję mieszkania jest jej matka, która przypomina generała w spódnicy i zawsze zwraca się do Marco po turecku mówiąc bardzo głośno i szybko, mocno przy tym gestykulując. Biorąc pod uwagę, że jego znajomość tureckiego jest podobna do naszej, cały czas mamy wrażenie, że ta lekko przerażająca kobieta ciągle krzyczy i ma pretensje. O dziwo tak nie jest. Okazuje się, że kiedy nam się wydaje, że wyrzuca z prędkością karabinu maszynowego litanię rzeczy, których Marco nie zrobił, albo powinien był zrobić, po przetłumaczeniu okazuje się, że pyta się czy może nam posprzątać (!!). Po chwili zaś bierze szmatkę i płyn do mycia okien i zaczyna szorować drzwi piecyka. Mnóstwo jest przy tym śmiechu. Całe szczęście pani generał nie mieszka nawet w Göreme, więc jej wizyta jest tylko lokalną atrakcją, a nie codziennością. Ufff…
Marco od początku nas rozpuszcza. Poza tym, że jest bardzo gościnny, to lubi (i umie!) również gotować i karmić ludzi. Pierwsza rzecz, jaką robi po naszym przyjeździe to obfite śniadanie – jajka z pieczarkami i podsmażoną cebulką, deska serów, oliwki, a na dokładkę dostajemy gözleme z serem. Domowej roboty – zrobione przez dziadka właścicielki domu, który mieszka na parterze*. Jak tu nie kochać podróżowania?
*Taki rozkład domów przynajmniej tutaj w Kapadocji jest bardzo popularny. W domach parter zajmowany jest przez jedną rodziną, a piętro przez drugą. Czasami w ramach jednej rodziny, czasami są to obcy sobie ludzie, wynajmujący cześć domu. W naszym przypadku pan dziadek mieszka w zupełnie osobnym mieszkaniu na parterze.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Kasiu,
Po przeczytaniu kolejnego Twojego tekstu zaczynam przychylać się do opinii zgłaszanych przez rodzinę i przyjaciół, że powinnaś pomyśleć przyszłościowo o książce z tej podróży. Masz „dar” do pisania ujawniony już we wczesnym okresie życia (pamiętasz „Zieloną” ?) i nie marnuj tego!
Czyta się super!!! … i prawie jest się tam z Tobą 🙂
Uwaga do mojej siostry Małgosi odnośnie drukowania: użyj pdf creator i tekst się nie rozjeżdża…no i wreszcie napisz jakiś komentarz czytelniczko!
Witajcie,
może w Kapadocji pogoda do bani, ale przynajmniej to egzotyczna, kapadocka ( ?) plucha. U nas też ponuro i byle jak. I to warszawska plucha, zwyczajna. Bardzo depresyjnie. Kiedy jednak czytałam Twoją Relację, chmury rozeszły się i znalazłam się w innym wymiarze. Co tam deszcze, śnieg i wiatr. Z ogromnym ( jak zwykle !!!) zaciekawieniem przeczytałam tekst , bo siedząc przy komputerze też zwiedzam świat. I sprawia mi to dużą przyjemność. No i nie muszę pedałować ( nie jest to moja ulubiona forma aktywności). Kasiu, Twoje teksty czyta się bardzo fajnie . Masz lekkie pióro , jak to mówią . Stawiam Was swoim uczniom za przykład, że w życiu można realizować swoje marzenia, nawet te ekstremalne. To tylko kwestia chęci , determinacji i wyobraźni.
Pozdrawiam serdecznie.