Mardin: dwa tysiące lat historii, Syria za miedzą i autostopem na pizzę
– Jakie plany macie na jutro? – pytają się nas Eznur i Esra, nasze couchsurfingowe gospodynie w Mardin, niewielkim mieście z wielką historią leżącym tuż przy granicy z Syrią.
– Nic szczególnego, ot pokręcić się po mieście – odpowiadamy, ale wyczuwamy, że one owszem MAJĄ jakiś plan i, jak się okazuje, bardzo konkretny: chcą jechać autostopem na pizzę!
– Ale jak to na pizzę? – dopytujemy niedowierzając – A gdzie ta pizzeria?
– 70 km od Mardin, spodoba wam się!
Zgodnie stwierdzamy, że pomysł autostopu jest szalony, ale przez to fajny. 70 km w jedną stronę do maleńkiej wioski Kafro (to nazwa kurdyjska i asyryjska, miejscowość na mapach figuruje jako Elbegendi – w języku tureckim) tylko po to, żeby zjeść pizzę. Czemu nie? Czy możemy nie zaufać naszym gospodyniom, które otworzyły przed nami swój dom?
Mardin: co zobaczyć?
Zanim jednak dokończę naszą autostopową przygodę, pozwól, że opowiem Ci o Mardin, mieście pięknym i niezwykle ciekawym, a najczęściej pomijanym przez zagranicznych turystów. Będąc w Diyarbakir, koniecznie wyskocz do Mardin – to rzut beretem, zaledwie krótka przejażdżka wygodnym minibusem.
Mardin to istne multi-kulti. Miasto o historii sięgającej 2200 lat p.n.e. i czasów Mezopotamii. Przez te wszystkie lata Mardin było domem dla asyryjskich chrześcijan, Arabów, Turków, Persów, a nawet Mongołów i oczywiście Kurdów. Dzisiaj w Mardin obok flag tureckich powiewają flagi kurdyjskie, co musi być solą w oku prezydenta Erdogana. Kurdowie stanowią tutaj większość i pewnie dlatego, podobnie jak w Diyarbakir obecność wojska jest widoczna gołym okiem.
Miasto podzielone jest na dwie części – nowoczesne śródmieście i piękną starówką położoną na wapiennym wzgórzu. To tzw. Eski Mardin, czyli Stare Mardin. Wąskie uliczki rozlewają się dookoła warowni górującej nad miastem. Stary zamek byłby pewnie niezwykle ciekawy do odwiedzenia, ale niestety ze względu na strategiczne położenie jest pilnie strzeżonym obiektem wojskowym. Jak na dłoni widać stąd pustynny płaskowyż ciągnący się w kierunku granicy z Syrią. W linie prostej to zaledwie dwadzieścia kilka kilometrów, do najbliższego przejścia granicznego – 37 km.
Bliskość Syrii i konflikt turecko-kurdyjski to zapewne przyczyny dla których zagraniczni turyści raczej omijają Mardin szerokim łukiem. Spacerując po Eski Mardin widzieliśmy przede wszystkim Turków, którzy przyjechali do Mardin na weekend. Większość z nich koncentruje się dookoła ulicy Cumhuriyet, przecinającej starówkę. To tutaj znajdują się restauracje, herbaciarnie i, najpopularniejsze wśród turystów, sklepy z pamiątkami, a tych w Mardin nie brakuje. Suszone owoce, herbata, słodycze. Czyli to, co w każdym tureckim mieście. W Mardin jednak można kupić kilka produktów lokalnych, naturalnych i oryginalnych. Pierwszym jest kawa dibek i menengiç. Dibek to kawa, której ziarna są rozdrabniane na kamieniu specjalnym kamieniu, noszącym nazwę dibek. Kawa ma nutkę cynamonu i jest bardzo łagodna. Menengiç to z kolei nie kawa, ale pistacjowy napój, bardzo popularny nie tylko w Mardin, ale i całej wschodniej Turcji. I choć nie jest to kawa, w menu zawsze figuruje jako „menengiç kahve”. Warto spróbować, bo aromat pistacji jest wyjątkowy, a cała ceremonia zaparzania jest bardzo podobna do przygotowywania kawy po turecku. Podczas zamówienia dobrze jest wskazać kelnerowi ile cukru sobie życzymy. Jeśli tego nie zrobimy, istnieje ryzyko, że otrzymamy wyjątkowo słodki ulepek.
Na starówce zapach dibek i menengiç dobiega zewsząd. Można je oczywiście wypić w licznych kawiarniach, ale można i kupić, bo ziarna są wypalane, mielone i pakowane do ładnych pudełeczek i woreczków na miejscu.
Inny słynny produkt z Mardin to mydło. Podobne do słynnego mydła z Aleppo, cieszy się sławą w całej Turcji. Mydło z Mardin ma właściwości lecznicze, a zrobione jest z naturalnych składników, przede wszystkim oliwy z oliwek i pistacji. Na starówce sprzedawane jest w niemal każdym sklepie po bardzo zawyżonych cenach. Lepiej zakupić je na bazarze lub w śródmieściu, bo ceny na starówce są bardzo wysokie.
Starówka Mardin to labirynt wąskich i stromych uliczek. Po jednej stronie ulicy Cumhuriyet domy opadają w kierunku pustyni i granicy z Syrią, po drugiej wspinają się pod warownię. Można spacerować godzinami, przyglądając się pięknym zdobieniom na drzwiach i wyszukując budynki, które były świadkami setek lat historii. Dzieci bawiące się między domami, ukryte kawiarenki, rozciągający się bazar. Choć znajduje się w sercu starówki, jest autentyczny i zupełnie nie odpacykowany na potrzeby turystów. Tutaj zakupy robią mieszkańcy. Tutaj też powstaje rękodzieło, warto zajrzeć w bramy i okna i podejrzeć pracujących rzemieślników. Podeszwy do butów, drewniane łyżki, narzędzia kuchenne, meble. Stoiska z tytoniem, przyprawami, warzywami, owocami i oczywiście tonami bakalii za śmieszne pieniądze.
Jeśli masz chwilę, odwiedź kościół Mor Behnam Kirklar Kilisesi z pięknym patio, a także madrasę Zinciriye, skąd rozciągają się piękne widoki w kierunku Syrii. Najlepiej o zachodzie słońca. Herbatę wypij koniecznie w herbaciarni Mezopotamia. To miejsce dla mieszkańców, bezpretensjonalne, z normalnymi cenami i niesamowitą panoramą na pustynię, która ciągnie się po horyzont.
Mardin naszym subiektywnym okiem
Teraz zacznijmy od początku, czyli przyjazdu do Mardin. Z naszą gospodynią Eznur spotkaliśmy się w Ildo Pastanesi, świetnej kawiarni, prawdziwej cukierniczej instytucji. Eznur nie przyszła sama, lecz ze swoją kuzynką Ezrą. Dwie Kurdyjki – całkowicie odmienne, a jednak kochające się siostrzaną miłością. Zarzucamy plecaki i stłoczeni jak sardynki jedziemy do Kiziltepe, niewielkiego miasta-satelity Mardin, gdzie Eznur wynajmuje mieszkanie. Znajdujemy się zaledwie kilka kilometrów od granicy z Syrią i czujemy tą bliskość. Na ulicach czołgi i przechadzające się żołnierze. Mieszkańcy to w przede wszystkim Kurdowie, choć, jak opowiada Eznur, od lat w Kiziltepe mieszka liczna diaspora syryjska.
W mieszkaniu Eznur czeka na nas jej siostra, która przygotowała uroczystą kolację. Same kurdyjskie przysmaki: tutik – duszony kurczak (ptak przyjechał z Batman, rodzinnego miasta Eznur, w 100% naturalny), tirsik – aromatyczny gulasz z warzyw, savar – kurdyjski bulgur i çaya kaçak, czyli kurdyjska herbata. Kurdowie parzą aromatyczną i mocną herbatę, która stawia na nogi lepiej niż kawa. Na deser oczywiście baklawa i bakalie. Rozmawiamy długo, a pytań nie ma końca. My chcemy wiedzieć wszystko o Kurdach w Turcji, one pragną dowiedzieć się jak najwięcej o irańskim Kurdystanie, który chcą odwiedzić.
Z samego rana czeka nas śniadanie w stylu fusion. Świeżo smażone falafle kupione w syryjskim sklepiku, domowej roboty konfitury, kurdyjski słodki omlet, kilka rodzajów sera, pomidory, oliwki – tak oto próbujemy słynnego śniadania znad jeziora Van, skąd pochodzą nasze gospodynie. Podczas śniadania pada też pytanie o nasze plany i pojawia się pomysł autostopowej wycieczki na pizzę. Jest to pomysł tak szalony i niedorzeczny, że nie zastanawiamy się dwa razy.
Autostopem na pizzę
70 km i cztery samochody to niezły wynik dla czterech osób. Jednak na autostopowy sukces pada cień. Przesiadając się z jednego samochodu do drugiego nie sposób nie zauważyć wypchanych po dach ciężarówek jadących w przeciwnym kierunku. My jedziemy w kierunku Syrii, oni uciekają. To tureccy, kurdyjski i syryjscy uchodźcy, oddalający się od strefy konfliktu. Terenu, który zaledwie kilka dni wcześniej został zaatakowany przez wojska tureckie. Widzimy łzy, surowe kontrole wojskowe, trzepiące wszystkich, którzy w najmniejszym stopniu noszą znamię uchodźcy. Nasza beztroska wycieczka zaczyna nas uwierać. Kac moralny gryzie, a uśmiechy ustępują miejsca posępnym minom. Nie rozmawiamy, każde z nas radzi sobie na swój sposób z tragedią, którą widzimy gołym okiem.
Humory poprawia nam na chwilę dojazd do celu, czyli wsi Kafro, znanej lokalnie jako „pizza village”. Kiedyś asyryjska osada, w latach osiemdziesiątych została opuszczona i popadała w ruinę. Mieszkańcy w poszukiwaniu lepszego życia i za pracą wyjechali głównie do Niemiec. Ostatnio jednak postanowili wrócić. Wieś – widmo odrodziła się jak feniks z popiołu. Powstało około dwudziestu domów. Każdy z dobrze utrzymanym ogrodem i miejscem na samochód. Widać, że mieszkańcy mają fundusze. Domy są zadbane, wszystkie zostały zbudowane w tradycyjnym stylu. Odnowiono kilka studni, trwają prace nad innymi budowlami. Kafro jest śliczne, a słynna pizzeria przyciąga ludzi z okolicznych miast i miasteczek. To tutaj pracuje większość mieszkańców i chyba dobrze im idzie, bo w weekend trudno o wolny stolik. Czy warto pokonać te 70 km? Zdecydowanie tak! Kafro samo w sobie jest ciekawe, a pizza była doskonała! Pieczona w piecu opalanym drewnem, na cienkim, włoskim cieście.
Powrót do Mardin był jeszcze łatwiejszy. Tylko dwa samochody. Kierowcami byli oczywiście uczynni Kurdowie. A następnego dnia czekał nas ciąg dalszy Mardin i pierwsze wizyta w hammamie. Tradycyjnym, odwiedzanym regularnie przez mieszkańców, a nie turystów, ale to inna historia, zatem stay tuned!
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments