Kocica, Efez i nocleg w „lodówce”
Oczywiście jak to bywa w naszym przypadku, podróż środkami komunikacji miejskiej musiała być pełna przygód. Wszyscy uparli się, żebyśmy z Izmiru wydostali się przy pomocy metra i podmiejskiej kolejki Izban (tak podobno najbezpieczniej). Lokalne stowarzyszenie rowerzystów odniosło niedawno ogromny sukces i można przewozić rowery zarówno w metrze jak i w Izbanie bez czasowych ograniczeń. Co więcej, nie ma dodatkowej opłaty za rower. Byliśmy dobrej myśli. Podróż metrem minęła szybko i sprawnie. Schody (w dosłownym tego słowa znaczeniu…) zaczęły się kiedy musieliśmy przejść ze stacji metra na stację kolejki. Winda bowiem akurat się zepsuła i Victor musiał tachać rowery… po stromych schodach. Bluzgi leciały w powietrze jak szalone. Doszliśmy do bramek i okazało się, że nasza karta biletowa nie ma salda. Teoretycznie nie powinno być problemu, bo po jednym załadowaniu można podróżować metrem i kolejką przez 90 minut. Ale tylko teoretycznie. Nie bardzo mieliśmy ochotę kłócić się z Turkami, szczególnie, że naprawdę chcieli nam pomóc, ale bramka nie chciała nas przepuścić i koniec. Szybkie doładowanie i na peron. A tu niespodzianka, tłum ludzi, a pociągu brak. Czekamy, czekamy i nic. W końcu wtacza się na peron. Nawet udaje nam się wejść do środka, ale pociąg nie rusza. Po 10 minutach zaczyna toczyć się powoli i dojeżdża do kolejnej stacji po czym zatrzymuje się na 30 minut. Pociąg, którym jedziemy dojeżdża do lotniska, więc większość pasażerów była dość mocno zdenerwowana. My cierpliwie czekaliśmy, choć perspektywa dojechania tego samego dnia nad morze oddalała się coraz bardziej. W końcu po około 45 minutach czekania pociąg ruszył i jakoś udało się dojechać. Ufff…. Victor zaperzył się, że to ostatni raz w miejskiej komunikacji. Ja tam myślę sobie – nigdy nie mów nigdy 😉
Z lotniska szybciutko przebiliśmy się na naszą drogę, która miała zaprowadzić nas na wybrzeże Morza Egejskiego. Jechało się sprawnie, bo droga była płaska. Na początku trochę nudnawo, bo same pola uprawne, ale później zaczął się las i pagórki. A w końcu dojechaliśmy nad morze. Napełniliśmy butelki wodą, a sprzedawca owoców poczęstował nas soczystymi mandarynkami. Powoli zbieraliśmy siły na podjazd, który rysował się przed nami. Liczyliśmy, że na górze uda nam się znaleźć malowniczy zakątek na nasz namiot. Niestety wszędzie było stromo i skaliście. Zdecydowaliśmy, że jedziemy więc dalej. Na horyzoncie zaczęła rysować się niewielka miejscowość położona przy ładnej piaszczystej plaży. Kiedy podjechaliśmy okazało się, że to bardziej letniskowe osiedle, w tej chwili prawie zupełnie opuszczone. Zjechaliśmy na samą plażę i rozbiliśmy się przy zamkniętej restauracji, po czym zjedliśmy kolację złożoną ze świątecznych resztek z widokiem na piękny zachód słońca w towarzystwie dwóch cudnych kocic. Jedna ewidentnie nastawiona na nasze jedzenie, druga na pieszczoty. Każda dostała to, co chciała. Kocica numer dwa – piękna i niesamowicie milusińska, zaprzyjaźnia się ze mną do tego stopnia, że nie mogłam nawet zębów umyć, bo ciągle się o mnie ocierała domagając miziana. Co więcej, cały czas próbowała mnie myć, a przecież prysznic brałam rano, a wszystkie ubrania były świeżo uprane! Ale co tam, takiemu zwierzakowi jestem w stanie wybaczyć wszystko. Kocica jakby wszystko rozumiała. Wieczorem kiedy gasiłam światło usłyszałam dziwny szelest. Przestraszyłam się, bo brzmiało jakby coś chrobotało w tropik. To kocica delikatnie przeciskała się, żeby wejść do namiotu. Położyłam jej kawałek odciętej karimaty, która jest moim fotelem wieczorami, a ona przespała z nami całą noc. Rano razem (tzn. we trójkę) zjedliśmy śniadanie, a potem kocica poszła na obchód swoich włości, a my wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy dalej. Smutno mi.
Zostało nam tylko 15 km do Selcuk, miasteczka, z którego rzut beretem do Efezu. Poza tym dzięki tureckiej sieci kontaktów mieliśmy załatwiony nocleg w tzw. domy cyklisty. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać i w sumie całe szczęście, że nasze oczekiwania nie były zbyt wygórowane. Trafiliśmy do garażu lokalnego rowerzysty. Najpierw trochę się przestraszyłam, bo garaż wyglądał jak świątynia megalomana-ekscentryka, wszędzie plakaty gratulujące kolejnych osiągnięć (malowane przez samego zainteresowanego), zdjęcia i zakurzone gadżety mniej lub bardziej związane z rowerowaniem. Najbardziej jednak ścięła nas temperatura w środku. Na zewnątrz było naprawdę ciepło, pedałowałam w sandałach i koszulce, a w garażu nie było nawet 10 stopni. Okropny syf, brak bieżącej wody (o ciepłym prysznicu możemy zapomnieć) i pudełeczko, do którego możemy wrzucić pieniądze, żeby wyrazić naszą wdzięczność. Byliśmy bardzo zniesmaczeni, ale niezręcznie było nam wysłać gościa gdzie pieprz rośnie, bo skontaktował nas z nim inny znajomy. Turecka sieć kontaktów… Ta sytuacja miała jednak jedną ogromną zaletę – mogliśmy zostawić sakwy i pojechać do Efezu na lekkich rowerkach.
Bilety wstępu dość mocno naruszyły nas dzienny budżet – 30 TL od osoby to rozbój w biały dzień, ale nie żałujemy. To najlepiej zachowane starożytne miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie. Spacerowanie wśród ruin to niezłe pole dla wyobraźni. Chyba najbardziej podobała nam się agora oraz wszechobecne koty, nierobiące sobie nic z pyłu historii. Mieliśmy też chyba szczęście, bo przyjechaliśmy dość wcześnie i było w miarę pusto. Po prawie dwóch godzinach kiedy powoli wracaliśmy, zaczęły zjeżdżać się zorganizowane wycieczki i zrobiło się naprawdę tłoczno. Nie chcę nawet myśleć jak Efez musi wyglądać latem. Zamiast informacji historycznych o Efezie, proponuję obejrzenie kilku zdjęć.
Ponieważ nie mieliśmy ochoty siedzieć w naszej usyfionej lodówce ruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu naszego ulubionego sieciowego sklepu spożywczego (odpowiedniki Lidla i Biedry – Sok i BIM) i knajpki, w której moglibyśmy usiąść, napić się herbaty i skorzystać z wi-fi. Zupełnie przypadkowo trafiliśmy do najlepszej restauracji z pide w Selcuk. Pide to tureckie pizze, podłużne z różnym nadzieniem. Te, które zjedliśmy w Selcuk były naprawdę mistrzowskie. Bardzo rozsądna cena pide obejmowała samą pide, obfitą sałatkę, herbatę i deser palce lizać – mini pide z tahiną. Bosszzeeee…. obżarłam się jak bąk za równowartość 13 zł. Wieczorem nawiedził nas jeszcze nasz gospodarz, żeby opowiedzieć o sobie i o swoich sukcesach, ale całe szczęście była to krótka wizyta. Podjazdy, którym musieliśmy stawić czoła następnego dnia rano, a także nocleg nad malowniczym jeziorem, pozostawiam na kolejny wpis.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Kasiu, do tej pory pisałam komentarze tylko na fb, ale teraz będę się pojawiać również tutaj 🙂 (a zmobilizowała mnie do tego Twoja mama).
Zdjęcia z Efezu są niesamowite, wyobrażam sobie, jakie wrażenie robią „na żywo”!!!
Kocice są rzeczywiście piękne! No i jak widać, zawsze i w każdym zakątku świata, jakieś zwierzątko Cię znajdzie, żeby się przytulić 😉
Całuję 🙂
Oj tak, całe szczęście, zawsze znajdzie się czworonóg do miziania… 😀
Dzięki, że pomagasz nam się przenieść do innego – kolorowego świata, z naszej ponurej rzeczywistości 🙂 Kocica SUPER!!!
PS.
Przeczytaj maila o Iranie, który Ci wysłałam.