Begpacking, czyli turyści proszący o pieniądze w krajach globalnego Południa – duma czy wstyd?
Przeglądając ostatnio Facebook-a wpadła mi w oczy gorąca dyskusja na temat relatywnie świeżego konceptu jakim jest begpacking. Jedni odżegnywali begpackersów od czci i wiary, inni zaciekle ich bronili. O co tyle emocji?
Begpacking, czyli podróżuj za darmo
Begpacking to zbitek dwóch angielskich słów: beg (żebrać) i backpacker (w dużym uproszczeniu: turysta budżetowy z plecakiem). Innymi słowy, begpacker to ktoś, kto prosi o pieniądze aby móc kontynuować swoją podróż.
Dookoła terminu narosło sporo wątpliwości. Bo kto jest begpackersem? Ten kto sprzedaje ręcznie zrobione pocztówik, wydrukowane własne zdjęcia czy samodzielnie zrobione bransoletko? A może ten, kto przebiera się za klowna czy puszcza bańki? Co z buskers, czyli muzykami grającymi na ulicy? Czy może wreszcie begpackerami są tylko ci, którzy siadają na ulicy i wystawiają karton z prośbą o pieniądze na dalszą podróż?
Wiele odcieni szarości
Pamiętam jak parę lat spacerując po warszawskiej starówce natknęłam się na młodego mężczyznę, który siedział na ulicy z kartonem w ręku. „Daj piątaka na piwo”. Nie wymyślał ckliwych historii, nie kusił psem ani kotem. Zaskoczyło mnie, że ten widok nikogo nie denerwował. Zamiast oburzenia, na twarzach przechodniów widziałam pobłażliwy uśmiech a nawet sympatię. Do jego kubka wskakiwała jedna moneta za drugą. Myślę, że w ciągu godziny – dwóch zarobił na conajmniej kilkanaście piw. Straż miejska musiała być zajęta gdzieś indziej.
Kiedy indziej z kolei przechodziłam Marszałkowską koło Empiku. Na zydelku siedziała staruszka. Sprzedawała pumeks, jajka owinięte w gazetę i mleko od własnej krowy. Trzęsły się jej ręce, kiedy otoczyło ją dwóch fukcjonariuszy straży miejskiej. Żwawo ruszyłam na pomoc, ale poległam. Strażnicy szybko sprowadzili mnie na ziemię. Na ulicy nie wolno handlować. Koniec kropka. Nie ma wyjątków. Prawo jest takie samo dla wszystkich – jedni mają pecha, inni szczęście.
Pamiętam też kiedy dziesięć lat temu razem z moją australijską współlokatorką zaprzyjaźniłyśmy się ze światkiem ulicznych artystów w peruwiańskiej Arequipie. Uczyli nas jak wyplatać bransoletki, wybierać półszlachetne kamienie i wyginać metalowe pręciki w fikuśne konstrukcje, które później stawały się kolczykami i naszyjnikami. Czas upływał nam szybko. Siedzieliśmy na ulicy – deptaku, który ciągnie się na tyłach Plaza de Armas. Pracowaliśmy, sprzedawaliśmy nasze rękodzieło a przy tym dobrze się bawiliśmy. Dla nich była to normalna praca. Dla mnie, okazja, żeby poznać ciekawych ludzi.
Kiedy kilka lat później wróciłam do Arequipy, dowiedziałam się, że moi przyjaciele wyprowadzają się z Peru. Władze uznały ich działalność za nielegalną. Jeśli rozłożą się ze swoim straganem na ulicy, dostają mandaty. Wtedy solidarnie byłam zbulwersowana. Teraz patrzę na to trochę inaczej.
Dwa lata temu w Australii odwiedziłam moją współlokatorkę w Peru. Nadal zajmuje się wyrobem biżuterii. To, czego nauczyła się w Arequipie nie poszło w las. Różnica polega na tym, że w Australii nie może po prostu usiąść na ulicy i liczyć, że ktoś kupi jej kolczyki czy naszyjniki. Jeśli chce coś sprzedać musi zapłacić za stragan na jarmarku albo nawiązać współpracę ze sklepami. Musi też wystawić rachunek, czyli mieć własną działalność. Jak biznes to biznes – jest regulowany, co chyba nikogo nie powinno szczególnie dziwić.
A jednak. Kiedy regulacje pojawiły się w Peru, byłyśmy zbulwersowane. Peru = globalne Połudie. Jednak w naszych krajach ustalenie norm i płacenie podatków jest czymś normalnym. Polska i Australia = globalna, bogata Północ.
Podaję te wszystkie przykłady nie po to, żeby cię zanudzić drogi czytelniku, ale żeby obrazowo pokazać, że wszystko zależy od miejsca siedzenia, a prym wiodą nie czerń i biel, ale dziesiątki odcieni szarości.
To jak to jest z begpackingiem?
Nie byłoby pewnie całego zamieszania gdyby begpacking miał miejsce w Europie, Australii, zamożnych krajach Azji, Kanadzie czy Stanach Zjednoczonych. W końcu przepisy jasno regulują to, co można, a czego nie można robić na ulicy. W krajach globalnego Południa, czyli tych, które do niedawna posiadały łatkę krajów „trzeciego świata”, nie ma odpowiednich regulacji. A z możliwości handlu korzystają wszyscy – i ubodzy lokalesi i zdecydowanie mniej ubodzy, za to nowocześni turyści.
Czym się zatem różni „daj mi piątaka na piwo” od „daj mi piątaka, bo chcę podróżować”? Na ulicach Warszawy, Paryża czy Nowego Jorku – raczej niczym. Poza tym i tak wielu piątaków byśmy raczej nie uzbierali z prostej przyczyny, że zajęłaby się nami straż miejska, policja a potem urząd skarbowy.
Jeśli jednak młodzi turyści, zwący się backpackersami tudzież podróżnikami moszczą sobie stanowiska na ulicach Manili czy Phnom Penh, dzierżąc w dłoniach kartony „nie mam kasy, wesprzyj moją podróż”, niektórym może pojawić się niesmak. Szczególnie kiedy usiądą obok inwalidy proszącego o drobne na jedzenie…
„Kiedy z własnej woli wyjeżdżamy w podróż, wyposażeni nie w gotówkę, ale w nastawienie, że „jakoś to będzie”, to często bywa, że oprzeć się musimy na pomocy innych. Już samo to wydaje się problematycznym przerzucaniem odpowiedzialności na kogoś. Moje wątpliwości etyczne rosną jednak jeszcze bardziej, gdy z takim nastawieniem odwiedzamy kraje dużo mniej zamożne od naszego. Bo „jakoś to będzie” to znaczy, że ktoś nam pomoże. Czytaj: ktoś za nas zapłaci. Bywa, że ktoś, kogo standard i możliwości życiowe są dużo skromniejsze od naszych. Trudno zatem nie nazwać takiej postawy zaplanowanym wykorzystywaniem ze względu na własną przyjemność, jaką jest wakacyjna podróż. Wręcz pewną formą wyzysku” – pisze Marysia Złomkiewicz.
Czy crowdfunding i patronie to begpacking w wersji soft?
Wróćmy na chwilę na własne podwórko. W Polsce całkiem dobrze zadomowił się crowdfunding. Są szczytne akcje, takie jak wyposażenie irańskiego kierowcy w nowy samochód. Zbiera się na operacje, żywność dla bezdomnych czy pomoc humanitarną dla poszkodowanych przez kataklizmy. Ale jednocześnie jak grzyby po deszczu pojawiają się projekty typu „sfinansuj moją podróż”. Ostatnimi czasy rosnącą popularnością cieszy się portal patronite. Czym jest patronite? Na stronie można wyczytać, że:
„Patronite łączy Autorów z osobami, które chcą wesprzeć ich pasję nie tylko dobrym słowem, ale i finansowo. Patroni wpłacają regularne, comiesięczne kwoty na konto Autorów, a Ci mogą je wykorzystać na potrzeby swojej działalności. Autorzy zyskują możliwość rozwoju, a Patroni – dostęp do wyjątkowych nagród, a także bezcenną świadomość realnego wspierania pasji innych!” Brzmi to bardzo wzniośle, podnosi ego i stawia nas w pozycji hojnych mecenasów. Dobrowolnie godzimy się na regularne opłacanie czyichś pasji. Na stronie głównej czytam o „ekspedycjach” do Tybetu i w „rejon Indii i Birmy (żeby tam się dostać, konieczne będzie dawanie łapówek i załatwianie specjalnych przepustek)”. Autorzy dostają comiesięcznie wsparcie, które wynosi dobre kilka tysięcy zł.
I myślę sobie… czy nie zżera nas hipokryzja? Czym różni się karton od rozbuchanej akcji crowdfundingowej albo patronite? Niejeden bloger ma baner z logo patronite. Na co zbieramy? Przecież nie na przeszczep nerki, ale na lepszy komputer, telefon czy bilet lotniczy. Innymi słowy – kolejną podróż, a wszystko w otoczce odkrywania świata i realizowania „ekspedycji”. Naturalnie nasuwa się pytanie:
Czy begpacking różni się od patronite czy crowdfundingu?
Oczywiście niektórzy zapewne się oburzą. Jak to? Przecież nikt nikogo zmusza, żeby wpłacał co miesiąc na moje konto i pomagał mi realizować marzenia. Przecież nie robi tego za nic. Dostaje ode mnie: pocztówkę, zdjęcie, filmik czy bransoletkę… Niektórzy sponsorzy zobaczą swoje nazwisko na materiałach filmowych (wow!). A jeśli kupię od turysty pocztówkę lub wydrukowane zdjęcie może załapię się na autograf albo selfie z autorem? Jaka jest różnica? Bo ja szczerze mówiąc zupełnie jej nie czuję.
Być może pies jest pogrzebany w grupie docelowej? Akcje crowdfundingowe i patronite mają miejsce na rynku lokalnym – najczęściej krajowym. Co to oznacza? Teoretycznie nie prosimy o pomoc ludzi ubogich. Teoretycznie, bo nie oszukujmy się… czy begpackersi liczą, że dostaną kasę od ubogiego Birmańczyka? Mogę się założyć, że ich grupą docelową są raczej inni turyści. Ci, którzy na swoją podróż zarobili. Birmańczyk nie wesprze gotówką, ale miską jedzenia – pewnie tak! Czy go na to stać? Pewnie nie.
Z drugiej strony, spójrzmy na tych, którzy wrzucają monety do kapelusza ulicznego grajka czy pary, która prosi o jałmużnę na ulicy Bangkoku. Kim są? Frajerami, którzy dają się wykorzystać sprytnym backpackersom? A może po prostu mają gest? Tych, którzy wpłacają na patronite cenimy za szczodrość i podziwiamy, bo są współczesnymi mecenasami podróżników i artystów. Tych, którzy wrzucą monetę do kapelusza niemieckiego wirtuoza gitary grającego w Bangkoku uznamy za naiwniaków i frajerów. Ot, logika.
Shame or fame?
No dobra, wszystko ładnie. Żyj i daj żyć. Ale gdzie kończy się przyzwoitość i zaczyna wstyd? Kiedy należy powiedzieć „dość”?
Przyznaję bez bicia, że osobiście nie mam problemu z buskers (czyli muzykami grającymi na ulicach). Nie przeszkadzają mi ludzie sprzedający rękodzieło. Ba, sama chętnie kupię coś oryginalnego. Pewnie, chętniej zainwestuję w coś wyprodukowanego lokalnie i zawsze wybiorę starowinkę sprzedającą ręcznie dziergane torebki niż backpackersa – hipisa oferującego wyplatane bransoletki. Nie wzbudzają we mnie oburzenia turyści sprzedający swoje zdjęcia. Pewnie, że chętnie zobaczyłabym jarmark, na którym swoje produkty wystawiliby wszyscy, ale czy wtedy ubodzy Birmańczycy mieliby pieniądze na wpisowe?
Co jednak jeśli obok proszącej o jałmużnę matki z dzieckiem siada parka z Australii? Kobieta nie ma co jeść. Nie ma nadziei na pracę. Należy do świata, do którego mamy łatwy dostęp. Nasz świat jest dla niej całkowicie niedostępny. Strzegą go granice i surowe przepisy wizowe. Australijczycy mogą wrócić do swojego kraju i podjąć się najbardziej nędznej pracy. Zarobią minimum 20 dolarów australijskich za godzinę. Matka z dzieckiem nie ma szans na żadną pracę, a 20 dolarów to dla niej kupa kasy. Muszę przyznać, że tutaj gubi się gdzieś moja etyka i moralność, a pojawia się wstyd.
Rozdzielmy jednak sprzedaż produktów czy usług od zwykłego żebractwa, które zaczyna kuć w oczy nie tylko nas, ale również rządy krajów globalnego Południa, szczególnie w Azji południowo-wschodniej gdzie begpacking zaczyna być plagą. Tajlandia przestaje być rajem dla turystów na budżecie. Nie raz i nie dwa przy wjeździe do kraju trzeba okazać wystarczające środki na pobyt. Hongkong ogłosił nowe zasady dla ulicznych muzyków, a Balijczycy mają odstawiać begpackersów do konsulatów i ambasad za naruszanie warunków wizy turystycznej. Teraz begpacking pojawił się na Sri Lance i znowu stał się medialny. Lankijczycy nie chcą w swoim kraju turystów – żebraków. A my?
Begpacking nabiera wiatru w żagle. Dla jednych jest powodem wstydu, dla innych dumy. Bez wątpienia jednak staje się sposobem podróżowania, czy nam się to podoba czy nie. Od nas zależy jednak jego przyszłość. Bo w końcu podróżowanie jest przywilejem krajów tzw. „pierwszego świata”. Może więc zanim ruszymy w podróż życia warto zastanowić się co jest dla nas ważne i jak będziemy podróżować. Co o tym myślisz?
Zdjęcia wykorzystane w kolażu: klik, klik, klik i klik.
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments