Tybet ciąg dalszy. Ganzi, z dala od turystycznego szlaku
Słońce dopiero wschodzi nad wzgórzami otaczającymi Tagong. Jest zimno i ślisko. Asfalt pokryty jest cienką warstwą lodu, a ręce grabieją. Jesteśmy wysoko, blisko 4000 m, i nikogo nie powinno dziwić, że o 7 rano jest zimno. Maszerując w kierunku skrzyżowania pluję sobie w brodę, że schowałam czapkę i rękawiczki. Nie mogę schować dłoni do kieszeni, bo trzymam nasz magiczny autostopowy karton. Bez niego w Chinach ani rusz. Zatem macham na każdy przejeżdżający pojazd, marząc tylko o wyjściu z cienia i ogrzaniu się w promieniach słońca.
Autostopem do Ganzi
Dochodzimy na strategiczne skrzyżowanie, zrzucamy plecaki i rozpoczynamy polowanie na kierowcę, który zawiezie nas do Ganzi. Dość szybko zatrzymuje się pierwszy samochód, jednak nie jedzie w naszą stronę. Z kolejnego wyskakuje mnich i od razu jasno daje nam to zrozumienia ile życzy sobie za przejazd. Delikatnie tłumaczymy, że poruszamy się autostopem i dziękujemy mu, że się zatrzymał. Wydaje się niepocieszany, ale zamiast odjechać, zaczyna rozmawiać ze swoim towarzyszem, a po chwili pakuje nasze plecaki do bagażnika. Po drodze zabieramy jeszcze dwie Tybetanki i małe dziecko.
Na krótkim odcinku jaki dzieli nas od Ganzi, zmieniamy samochody jeszcze trzykrotnie. Dojeżdżamy zmęczeni i oszołomieni dochodzącym zewsząd hałasem i ogromnym ruchem. Spodziewaliśmy się sennego miasteczka, a trafiliśmy w sam środek ulicy pełnej naganiaczy, taksówkarzy i sprzedawców.
Mamy spore problemy ze znalezieniem noclegu, ceny są generalnie dość wysokie, a standard pozostawia wiele do życzenie. Nie, żebyśmy byli szczególnie wybredni, ale fajnie byłoby mieć dostęp do bieżącej wody, chociażby zimnej. Zgadza się, w niektórych przybytkach nie ma wody, jest za to telewizor z kablówką. Ot, dziwne priorytety.
Ostatecznie, trochę wbrew sobie, stawiamy na guesthouse figurujący w naszym przewodniku Lonely Planet i dzisiaj z pełną świadomością mogę rzec – dzięki LP! Trafiamy do wspaniałego miejsca, domu tybetańskiej rodziny, która zostawia do naszej dyspozycji jeden z pokoi. Jest czysto, ciepło i cicho.
Pierwsze wrażenie i… drugie
Po pierwszym dość negatywnym wrażeniu, dajemy Ganzi drugą szansę. Wybieramy się na krótki spacer i jesteśmy mile zaskoczeni. Znajdujemy się w starej części miasta, na granicy dzielnicy tybetańskiej. To handlowa część miasta, ze sklepami skierowanymi głownie do tybetańskich mieszkańców. Chińczycy bowiem mieszkają w nowszych dzielnicach, rozciągających się na wschód od starego Ganzi. Czego nie ma w tych małych sklepach… Można tu kupić wszystko – rozpoczynając od typowej chińskiej tandety, kończąc na buddyjskich młynkach modlitewnych. Mieszkańcy są życzliwi, uśmiechnięci i pogodni. Jest po prostu fajnie. Niby nic szczególnego, ot kilka ulic, mnóstwo sklepów, tybetańskie domy, ale jakoś tak przyjemnie spaceruje się po tym miasteczku. Na początku zupełnie nie rozumiemy skąd wzięło się nasze dobre samopoczucie. Dopiero po chwili orientujemy się czego nam brakuje. Chińskich turystów!!! W Ganzi ich nie ma. Szok.
Ganzi, z dala od turystycznego szlaku
Według chińskich standardów Ganzi jest zabitą dechami wioską. Dla nas jednak z liczbą mieszkańców przekraczającą 10 tysięcy, miejskimi autobusami, ogromnym targowiskiem jest kolejnym tybetańskim miastem. Dlaczego nie ma tutaj chińskich turystów? Być może dlatego, że Ganzi znajduje się trochę na uboczu. Od popularnych miejscowości takich jak Tagong, Kangding czy Litang dzieli go co najmniej 300 km. Chociaż nie wydaje się to dużo, przy wysokogórskich serpentynach ta odległość to minimum 6 godzin jazdy. Na pewno wpływ ma też pora roku. Skończył się chiński złoty tydzień, jest jesień, temperatury spadają. Ganzi nie posiada też wielu miejsc typu „must see”. Choć oczywiście jest tutaj co robić i co oglądać.
Ciekawie miejsca w Ganzi
Jak przystało na tybetańskie miasteczko, w Ganzi i okolicach znajduje się kilka klasztorów. W zachodniej części nad dzielnicą tybetańską góruje Klasztor Ganzi, zbudowany w XVII wieku, zamieszkały w tej chwili przez ponad 500 mnichów. Bardzo zniszczony podczas Rewolucji Kulturalnej, został odbudowany w stylu chińskim, co wyróżnia go spośród innych klasztorów w Syczuanie. Na południu znajduje się niewielki i tradycyjny klasztor Den, a kilka kilometrów za miastem warto odwiedzić Klasztor Dontok i stupę Dingkhor. To tyle z atrakcji przewodników (niemniej jednak wartych zobaczenia).
A jeśli mam dość oglądania klasztorów?
Jak ze wszystkim przesyt nie jest dobry. W naszym przypadku liczba buddyjskich klasztorów, które odwiedziliśmy do tej pory w Chinach i Indiach, spowodowała, że mieliśmy dość. Zamiast zwiedzać kolejne świątynie, postawiliśmy na targową część miasta i zdecydowanie się nie rozczarowaliśmy.
Jak wspomniałam, główna ulica Ganzi (Chuanzang Road) jest pełna wszelakich sklepów, ale nie są to sklepy dla turystów. Próżno szukać tutaj pocztówek czy pamiątek. To sklepy dla mieszkańców. Jedzenie, meble, odzież, obuwie, wyposażenie klasztorne dla mnichów, czego tutaj nie ma. Okolica tętni życiem od wczesnych godzin porannych do wieczora. Poza spacerowaniem po Chuanzang Road i podziwianiem pracy lokalnych rzemieślników (na przykład tych zdobiących drewniane meble), warto wejść na targ i podejrzeć pracę kupców. Mieszanka kuchni chińskiej i tybetańskiej – warzywa, owoce, dziesiątki rodzajów tofu, a dla tych odważnych, targ mięsny, łatwy do rozpoznania po zapachu. Czasami trudno zorientować się na jakie zwierzę patrzymy. Z haków zwisają ogromne tusze, a w identyfikacji pomóc może albo głowa albo ogon (gęsty i włochaty, mamy do czynienia z jakiem; cieńszy, oznacza krowę).
Tashi delek
Po mocno zmysłowym spacerze po targu, zagłębiliśmy się w dzielnicę tybetańską. To trochę jak podróż w czasie. Brukowane, wąskie uliczki, umorusane dzieci, domy albo w budowie albo w remoncie, spacerujące krowy, podjadające trawę konie. Duży kontrast do ruchliwego i głośnego centrum, jeszcze większy w porównaniu do nowoczesnej dzielnicy chińskiej. Tak żyją Tybetańczycy w Chinach. Najczęściej trochę na uboczu, w dużo trudniejszych warunkach, mając do dyspozycji bardzo ograniczone środki. Jednak mimo tego, na ich twarzach gości uśmiech i po kilku godzinach spacerowania bolą nas szczęki od ciągłego pozdrawiania i uśmiechania. Udziela nam się życzliwość mieszkańców. Trudno jednak porozmawiać, bariera językowa jest niestety nie do pokonania. Pozostaje nam tylko tybetańskie „tashi delek”.
Szukaliśmy prawdziwego tybetańskiego miasteczka i znaleźliśmy. Ganzi, choć z dala od klasycznej turystycznej trasy, jest pełne uroku. Warto zatrzymać się w może mniej komfortowej dzielnicy tybetańskiej, ale za to w ten sposób przynajmniej w niewielkim stopniu można wspomóc tybetańskie rodziny, płacąc za nocleg czy za posiłek. Nie ma tutaj oszałamiających atrakcji, ale jest prawdziwe życie i ludzie z krwi i kości.
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments