Tu i teraz (11) Lockdown w Barcelonie. Balkonowi talibowie, zakupy i ryzyko
Nasz lockdown trwa. Najczęściej zupełnie tracę poczucie czasu. Nie wiem jaki jest dzień tygodnia i w sumie rzadko mnie to interesuje. Jedyna rzecz dyktująca panowanie nad czasem to cotygodniowe zakupy połączone z wyrzucaniem śmieci.
Mało jest bodźców skłaniających do pisania. Informacje, które bombardują mnie ze wszystkich stron mają zawsze związek z covid-19 i dlatego staram się od nich separować. Wychodzę z założenia, że poza +/- byciem na bieżąco, wolę nie podnosić sobie niepotrzebnie ciśnienia. No chyba, że obejrzę kilka lekcji na vod TVP z fantastycznie wydanych pieniędzy podatników.
W Polsce dodatkowe środki ochrony wprowadzane zostają teraz. W Hiszpanii mamy je w zasadzie od początku i tak naprawdę, choć rząd wprowadza nowe obostrzenia, nie wpływają one na nasze zamknięcie. Można wręcz powiedzieć, że przyzwyczailiśmy się do naszego życia w wersji mini. Ba, zastanawiamy się wręcz jak to będzie kiedy nagle będziemy mogli wyjść. My, i miliony ludzi. Będziemy chcieli? Czy raczej wyjrzymy przez próg i pomyślimy… Ej tam, w sumie to po co mi ten cały świat skoro mam swoje mieszkanie / dom, a tam seriale na netflixie, hbo go, amazon prime, książki na papierze i na czytniku, planszówki, dobrze wyposażoną kuchnię? Przecież podróżować mogę dzięki google maps, mogę pójść wirtualnie do muzeum, posłuchać muzyki, obejrzeć wystawę w galerii. A świeże powietrze? Jest przecież balkon. Jak to będzie kiedy skończy się zamknięcie? Wybiegniemy na ulice jak szaleni czy raczej będziemy spoglądać na innych i czekać aż ktoś zrobi pierwszy krok?
Wracając do meritum. Lockdown w Barcelonie trwa. Ostatnio robimy zakupy raz w tygodniu i jest to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.
Przygotowanie zaczyna się od stroju, który wisi na balkonie i jest używany tylko w tym celu. Spodnie, bluza, buty. Następnie zakładam maseczkę, na głowę naciągam kaptur, a Victor pomaga mi założyć rękawiczki. Mocno naciąga na rękawach, żeby żadna pieprzona korona nie dotknęła skóry kiedy będę wrzucała produkty do kosza. W tym czasie Elena przygotowuje wózek, torby i śmieci. W Hiszpanii wszyscy jeżdżą do sklepu wózeczkami. Fajnie mają, bo w zasadzie w każdym budynku jest winda. Jakoś nie wyobrażam sobie wciągania wózka obciążonego 40 piwami na trzecie piętro w naszym warszawskim mieszkaniu. Ale cóż… w końcu Hiszpania.
No więc wózeczek. Wyekwipowana i łudząca podobna do Dustina Hoffmana w Epidemii (przynajmniej wzrost i strój się zgadzają) wyglądam przez wizjer, żeby sprawdzić czy sąsiedzi są w domu. Manewrując niczym mistrzyni gimnastyki artystycznej odpalam windę łokciem, a następnie w zasadzie nie oddychając zjeżdżam na dół. Drzwi otwieram korzystając z kombinacji: łokieć + pośladek + pchnięcie + szybki bieg na zewnątrz i jestem na dworze. Rozglądam się czy przypadkiem nikt się nie zbliża.
Pierwszy przystanek: śmieci. Całe szczęście kontenery znajdują się dokładnie vis a vis supermarketu, więc robię szybki bieg: duża torba z plastikiem wpada do kontenera otwieranego za pomocą nogi. Pozostałe (szkło i organiczne) wpycham przez dziurę. Sztukę nie dotykania niczego co niezbędne opanowałam do perfekcji. Choć i tak zawsze kiedy jestem przy śmieciach swędzi mnie nos. I to tak, że aż mnie skręca. Więc krzywię się i przesuwam maseczkę mięśniami twarzy (mocarz, prawda???) licząc, że chociaż odrobinę podrapie mnie w swędzący nos. Nic to, skrzywiona wchodzę do sklepu.
Mam szczęście. Nie ma kolejki. Cholera, nie ma nawet czasu, żeby się zastanowić czy na pewno chcę tam wejść. Mam tylko sekundę na podjęcie decyzji. Nerwy napięte jak struny i ta świadomość, że korona czai się przy każdej półce. Co tam James Bond, Batman i Superman. Czuję się jak wszyscy oni razem wzięci kiedy stoję na progu supermarketu.
Czekam aż wyjdzie pani obładowana zakupami niczym wielbłąd i już pan ochroniarz zapraszającym gestem pozwala mi wejść. To ostatni moment na ucieczkę, ale jestem twarda i przekraczam niewidzialną granicę gdzie wirus lata w powietrzu a ludzie w zakupowym pędzie wpadają na siebie, chociaż z megafonów co chwilę wydobywa się: „Por favor, mantengan minimo un metro de distancia” (po naszemu: „Usilnie prosimy o zachowanie minimum metra odległości”). Pan ochroniarz spsikuje moje zarękawiczone ręce środkiem dezynfekującym, po czym obowiązkowo zakładam kolejną parę rękawiczek, tym razem z uprzejmości (i obowiązku) supermarketu.
I zaczynam bieg. Lista zakupów, którą znam na pamięć jest tylko orientacyjna, bo wszystko zależy od tego czy przede mną horda wygłodniałych Hiszpanów zrobiła czystkę czy może pracownicy marketu zdążyli pouzupełniać zapasy. Jest!!! Mam masło! Pierwszy raz od 3 trzech tygodni. Biorę na wszelki wypadek trzy sztuki, bo cholera wie kiedy rzucą kolejne. Jest też tanie piwo i niezłe wino. Zastanawiam się czy kasjerka weźmie mnie za alkoholiczkę… Szkoda czasu na rozkminy, zapełniam 3/4 wózka trunkami i lecę na warzywa. Nie ma cytryn ani cebuli, ładuję więc sałatę i pomarańcze. Jest też zmutowana czerwone papryka. Jedna waży chyba z kilogram – biorę – będzie na dwa obiady. Wpadam między zamrażarki w poszukiwaniu szpinaku. Cholera, produkt deficytowy. Od trzech tygodni poluję na szpinak i nic. Czy Hiszpanie żywią się mrożonym szpinakiem???
W międzyczasie wysyłam w sto diabłów młodego bruneta, która nie daje mi w spokoju załadować piw i panią, która najwyraźniej ma problemy z określeniem „minimum jeden metr”. Rozglądam się dookoła czy wirus wyskoczy na mnie z półki z jogurtami czy może leżakuje akurat na krewetkach, które kupuję? Nie wymiękam. Dorzucam czekoladę, jamón serrano, sardele w occie, anchois i na dokładkę lody. I jeśli pytasz, czy jestem w ciąży, odpowiadam, że nie. Wtedy na pewno szukałabym korniszonów. Cholera, one też znajdują się w koszu…
Pytam się jeszcze obsługi czy są gdzieś rękawiczki do zmywania naczyń i środek dezynfekujący, taka hiszpańska bielinka dobra na wszystko, szczególnie na odbarwianie ubrań. Mój ulubiony sweter jest w kropki po tym jak kilka dni temu zaczęłam czyścić klamki i drzwi. Pani spogląda się na mnie rozbawiona (tak przynajmniej odczytują ruszającą się maseczkę), a potem wybucha perlistym śmiechem. Między jedną salwą a drugą informuje mnie: „Kochanienka, bielinka i rękawiczki to tylko na czarnym rynku”.
Obładowana jak koń pociągowy staję do kasy. Tutaj wszyscy grzecznie pilnują się namalowanych linii. Zapomniałam napisać, że do sklepu obowiązkowo chodzi się solo. Żadnych rodzinnych wypraw. Pojedynczego wchodzenia jak i nieprzekraczania linii w kolejce pilnuje pan ochroniarz. Niewdzięczną robotę ma biedak. Obdarowuję go czarującym dziękczynnym uśmiechem i dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że przecież jestem zamaskowana, a ochroniarz musi pewnie myśleć, czemu ta baba tak mi się przygląda? Nie zmyłem pianki do golenia czy co…?
No więc czekam w kasie i oglądam zakupy innych. Pan przede mną szykuje się chyba na niezłą balangę. Trzy flaszki wódki, dwie vermutu, do tego dwa litry fanty i cztery siatki mrożonego żarcia. W zasadzie patrząc na jego taneczne ruchy już chyba jest mu dobrze. W sumie rozumiem, że ciężko na trzeźwo robić zakupy. Roześmiany nerwowo trzyma dystans – ode mnie, faceta przed nim i kasjerki, która przynajmniej ma chwilę radochy. Myślę sobie, że moje 60 puszek piwa pewnie też zrobi wrażenie. Gość przy kasie obok chyba zapomniał, że papier toaletowy jest już pasé i generalnie wiocha jeśli targasz kilka paczek. Nie przejmuje się i wrzuca na taśmociąg chyba z 60 rolek. Zastanawiam się jak dotarga je do domu. Frajer, nie ma wózeczka.
Ja sprawnie wrzucam piwa do wózka, a resztę rozkładam do toreb i jak Syzyf pcham wszystko przed siebie. Całe szczęście do domu mam jakieś 60 metrów. Wyuczonymi ruchami dostaję się do mieszkania, a tam czeka na mnie ekipa. Victor, Elena, dwie pary rękawiczek i micha środka dezynfekującego. Ja, jak prawdziwa trędowata, biegnę na balkon. Ściągam maskę, ciuchy i rękawiczki a potem pędem przedostaję się do łazienki. Gorącą wodą i mydłem zmywam wirusa. Ufff…. Udało się. Zakupy zrobione.
Podsumowując. Produkty pierwszej potrzeby w Hiszpanii to:
- papier toaletowy
- piwo (zabroniono nawet wychodzenia do sklepu TYLKO po piwo – teraz nie ma już wyjścia, trzeba też kupić chleb, żeby zmylić straż miejską jeśli cię złapie)
- wino (jakiekolwiek, na tym etapie nikt nie wybrzydza i bierze co rzucą)
- bielinka (no jeszcze jakoś zrozumiałe)
- masło
- mrożony szpinak (???!!!)
- hummus
- chipsy
- nachosy
- napoje gazowane
- mrożone pizze
- vermut
- mąka i drożdże (co kurde, wszyscy nagle zapragnęli piec domowy chleb???)
Kontynuując temat zakupów. Od mniej więcej dwóch tygodni z wytrwałością zakrawającą o obsesję usiłuję zrobić zakupy online. Moja pierwsza próba trwała 24 godziny z czterogodzinną przerwą na sen. Auchan, czyli w Hiszpanii Alcampo, wyzuł mnie z sił i ochoty na cokolwiek. Kiedy wreszcie po 10 godzinach udało mi się wrzucić wszystkie produkty do kosza okazało się, że padł system. Postawienie go trwało cztery dni i zaskutkowało tym, że teraz owszem, mogę łatwo wrzucić wszystko do kosza, ale nie ma ani jednego wolnego terminu dostawy. Próbowałam różnych strategii. Odpalałam system o 5 rano, nastawiałam budzik na 2, aktualizowałam co piętnaście minut. Nic. Teraz system został ulepszony. W tej chwili trzeba swoje odczekać, żeby w ogóle wejść na stronę. W najlepszym momencie miałam przed sobą 22 tysiące osób i godzinę czekania. W przypływie rozpaczy obleciałam WSZYSTKIE dostępne sklepy online z podobnym rezultatem. Nie pozostało nic innego jak zrobić po raz kolejny Dustina Hoffmana i zejść do supermarketu.
Cotygodniowe zakupy są odstępstwem od codziennego rytmu, który wygląda mniej więcej tak. Po pierwszym tygodniu kiedy to wstawaliśmy w przedziale 9:30 – 11:00, podjęliśmy męską decyzję: nastawiamy budzik na 8:30, a potem wielokrotne drzemki. Rezultat jest podobny, ale czujemy się lepiej, bo budzik przynajmniej dzwoni.
Po leniwym śniadaniu i kawce, wychodzimy na balkon. Jesteśmy farciarzami – mamy dwa balkony. Jeden na wewnętrzne podwórko, które w słoneczny dzień jest pełne psów (ale dzisiaj leje jak z cebra), a drugi na ulicę. Jak prawdziwi balkonowi talibowie ustawiamy się z fajką w zębach i zaczynamy nasze codzienne obserwacje okolicy.
W końcu zastrzyk świeżego powietrza i spacer po balkonie to ważna rzecz. We trójkę podnosimy sobie wzajemnie ciśnienie. Przez ulicę przechodzi pani z wózeczkiem. Maseczka wisi jej zaczepiona o jedno ucho. Nagle zatrzymuje się i zaczyna kasłać. Dziewczyna idąca z naprzeciw, momentalnie przebiega na drugą stronę, prawie wpadając przy tym pod samochód. W tym samym czasie charchająca pani z wózeczkiem, gubi maseczkę. Obserwujemy jak bezcenny artefakt powoli spada na bruk. Atak kaszlu mija, pani pochyla się, podnosi maseczkę z ulicy i zadowolona z siebie zakłada ją na twarz, a ja myślę sobie, że rasa ludzka nie może przetrwać. To po prostu kurde niemożliwie.…
Odbębniwszy poranny balkonowy obowiązek siadamy do komputerów. Każdy udaje, że pracuje, a tak naprawdę siedzi nad najnowszymi memami i statystykami. Victor śledzi grupę „sarkastyczno – ironiczni Hiszpanie” więc ma zawsze najlepsze dowcipy i memy. Elena ambitnie czyta socjalistyczne teksty o teoriach spiskowych, a ja pękam z rozpuku oglądając konferencje prasowe naszych polskich mocarzy. Po godzinie czy dwóch zaczyna się wymiana informacji i burzliwa dyskusja.
Potem jesteśmy tak zmęczeni, że mamy siłę tylko na przedobiedni aperitiv. Piwko plus jakieś przekąski. Kolejna fajka i wizyta na balkonie. Następnie obiad przy winie, a potem kawka na deser. Popołudniu oddajemy się lekturze. Jakbyś ktoś zajrzał do salonu, to chyba fizycznie by poczuł przegrzewające się mózgownice. My z Victorem dzielimy długą i cudownie wygodną kanapę. Rozłożeni na poduchach jak mahardża pochłaniamy jedną książkę za drugą. Elena ma super fotel. Na pozór normalny fotel, ale jak się usiądzie i popchnie, to robi się z niego super leżanka i gimnastyka przy okazji jest (przy popchnięciu!).
Około 18 nadchodzi czas kolejnego aperitivu i naszego codziennego rytuały: dwóch – trzech godzin przy rummikubie. Nie można nam zarzucić, że nie ćwiczymy szarych komórek. Przy piwku, fajce i orzeszkach czachy aż dymią. Całe szczęście o 20 mamy obowiązkowy przerywnik. O 20 bowiem wszyscy jak jeden mąż wychodzimy na balkon i klaszczemy. Klaszczemy do kierowcy autobusu, który punktualnie o 20 staje na światłach. Dziękujemy też pracownikom sklepu, którzy rzucili masło i piwo. Dziękujemy lekarzom i pielęgniarkom (i po cichu samym sobie, że nie musimy korzystać z ich pomocy). Nadrabiamy też plotkarskie zaległości z sąsiadami. Teraz jest łatwiej. Po zmianie czasu przynajmniej widzimy z kim rozmawiamy. No i nie ma wyjścia. Chcesz nie chcesz, musisz wyjść klaskać, bo co sąsiedzi pomyślą… Łza mi się kręci w oku kiedy walimy jak oszalali w jednym rytmie. Ręce robią się czerwone, a klucha w gardle nieprzyjemnie uciska. Cóż, przynajmniej pracują jakieś mięśnie.
O 21 robimy szybką kolację, a potem przeprowadzamy seans telewizyjny. Ostatnio na wokandzie jest Wataha, ale jakoś nas nie porwała, więc przerzucimy się na coś z Netflixa.
Uffff…. wykończeni padamy spać około północy.
P.S.
Dopisek z dzisiaj. Dorwałam szpinak i bielinkę!!!!!
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments