Jak się podróżuje z rodzicami?
Kiedy byłam mała wyjeżdżałam z rodzicami na wakacje dwa razy w roku. Latem zawsze nad morze, prawie zawsze do Ustki. Wojskowy ośrodek, stołówka i zapach lekko przypalonej zupy mlecznej, turnieje siatkówki (grał tata, ja kibicowałam), pierwsze uczucie wolności kiedy turlałam się po zboczach pełnych igieł, wieczorne ogniska z pieczoną na kijku kiełbaską, zapach flądry ze schowanej głęboko w lesie smażalni, którą uwielbiała moja mama, zamki z piasku budowane godzinami z tatą i bale przebierańców, podczas których kreatywność rodziców sięgała zenitu (pewnego roku zresztą prawie doszło do rozwodu w mojej rodzinie kiedy mój tata zrobił ze mnie pirata zużywając prawie całą czarną kredkę do oczu mojej mamy – ukochaną, marki Bourjois). Cudowna beztroska dziecięcych lat kiedy moim największym problemem było zjedzenie znienawidzonej mlecznej zupy (miała kożuchy!!) i fakt, że rodzice i dziadkowie NIGDY nie pozwalali mi siedzieć w wodzie tyle, ile bym chciała (bo rzekomo woda była zimna, a ja sina…). Zimą jeździliśmy na narty, najczęściej do Duszników, żeby szusować w Zieleńcu.
Dobre to były czasy.
Rodzinnie spędzane wakacje wiązały się zawsze z długą podróżą, pakowaniem samochodu i śpiewaniem piosenek. Były to czasy kiedy nie było odtwarzaczy MP3, ipodów, nie było łatwo nawet o normalny magnetofon. Nasz stary polonez nie posiadał radia i… dobrze! Doskonale pamiętam leśne parkingi, na których babcia wyciągała wiklinowy kosz pełen tradycyjnych piknikowych przysmaków. Był to nasz rodzinny rytuał, tradycja, której poddawaliśmy się z chęcią. Paprykarz, swojska kiełbasa, pomidor w ręce i jajko na twardo. Obowiązkowo herbata w termosie.
Kiedy stałam się nastolatką wyjechaliśmy na nasze pierwsze zagraniczne wakacje. Wyspy Kanaryjskie były przepustką do wielkiego świata. Pierwszy raz samolotem i to niesamowite uczucie kiedy metalowy potwór odrywa się od ziemi, a ja wciśnięta w fotel piszczę z zachwytu. Pierwszy raz w prawdziwym hotelu, w wynajmowanym samochodzie i na śniadaniu typu bufet.
Pamiętam doskonale, że zawsze potrafiliśmy się dobrze bawić z rodzicami i śmiać z samych siebie. Kiedy pierwszego dnia na Kanarach zorientowaliśmy się, że klucz do naszego dość prostego pokoju hotelowego ma breloczek z wielkimi złotymi literami VIP, postanowiliśmy się dopasować. Ciemne okulary i najtańszy wynajęty kabriolet posłużyły nam za niezłą scenografię do robienia z siebie snobów. Ile było przy tym śmiechu!
Podróżowanie z rodzicami nigdy mnie nie nudziło, bo też nigdy nie byliśmy rodziną, która potrafi wyleżeć na plaży cały dzień. Zawsze ciągnęło nas do eksplorowania okolicy, do pluskania się w wodzie i próbowania nowych rzeczy. I tak na przykładach sunęłam po wodzie w nartach wodnych, jeździłam konno (aż złamałam rękę) i na nartach (aż wjechałam w drzewo i zwożono mnie z góry topoganem), dreptałam w ciężkich górskich butach po greckich wąwozach (tym razem nie stało się nic, bo pęcherze się przecież nie liczą).
Myślę sobie, że podobnie jak moja bezwarunkowa miłość do zwierząt, tak i pasja podróżowania narodziła się właśnie wtedy, w dziecięcych latach kiedy odkrywałam czym jest poznawanie nowych miejsc, nawet tych najbliższych i pozornie znajomych. Rodzice nigdy mnie nie ograniczali, ba, wręcz zachęcali kiedy na przykład w klasie przedmaturalnej chciałam podciągnąć się z niemieckiego. Postanowiłam, że pojadę do Austrii na kurs językowy, a przy okazji będę mogła pochodzić po górach. Musiałam sobie jednak ten wyjazd zorganizować sama. Mieliśmy już w planach wakacje i na moje górsko-językowe kaprysy zabrakło budżetu. Pomogła Austriacka Izba Turystyki i życzliwa maleńka szkoła w Kitzbuhel. Rodzice zafundowali transport (tata mnie zawiózł, a mama załatwiła lot powrotny, jaka byłam dumna, że jadę z tatą do Austrii, a potem wracam SAMA samolotem), a ja zorganizowałam resztę. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że jak się chce, to (prawie) zawsze znajdzie się jakiś sposób.
Choć później częstotliwość naszych wspólnych rodzinnych wyjazdów nieco zmalała, to jednak nadal wyjeżdżaliśmy razem na wakacje. Kiedy zaczęłam latać do Ameryki Południowej w związku ze studiami doktoranckimi, rodzice dołączyli się na trzytygodniowy objazd po Argentynie.
Wiedziałam, że szukają tego, co autentyczne, że nie ma co ubierać ich w bransoletki „all inclusive” i chronić ich kilkugwiazdkowych hotelach. Myślę, że bardzo by się pogniewali gdybym potraktowała ich jak stereotypowych emerytowanych Niemców, wyjeżdżających na hiszpańskie plaże. Dlatego też zawsze starałam się organizować nasze wyjazdy w zasadzie w taki sam sposób w jaki organizuję swoje (a teraz nasze, z Victorem). I tak kiedy moja mama odwiedziła mnie w Peru, nie pozostało jej nic innego jak marznąć w Chivay czy moknąć w Cuzco. Przyszło jej też korzystać ze wspólnych toalet w tanich hostelach, jeść na ulicy i podróżować rozklekotanym combi. Nigdy jednak nie narzekała, ba, widziałam wypieki na policzkach i radość w oczach kiedy zakurzone pokonywałyśmy pieszo kolejne kilometry między wioskami w kanionie Colca. Do dzisiaj zresztą wspominamy ten wyjazd jako jeden z najfajniejszych.
Kiedy więc w końcu udało się przekonać mojego tatę do długiego lotu do Australii (mamy nie trzeba było przekonywać, hahaha), nie pozostało mi nic innego jak trzymać się starych zasad. Nie ukrywam, że mieliśmy z Victorem wątpliwości. Długi lot, jet lag, niewielkie mieszkanie i trzy tygodnie razem – to wszystko mogło stać się mieszanką wybuchową. I w sumie się stało, ale w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu.
Byliśmy za sobą tak stęsknieni, że przez pierwsze dni na pełnym luzie po prostu spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Nie było miejsca na stres, nerwy i gonitwę za tym, co trzeba zobaczyć. Owszem, kręciliśmy się po Perth i okolicach. Popłynęliśmy promem na wyspę Rottnest (wyspa zasługuje na osobny post), byliśmy też w koszmarnym parku Caversham, gdzie zwierzęta traktuje się jak pluszowe zabawki (post jest w trakcie pisania), przeszliśmy wzdłuż i wszerz centrum miasta, a także pokazaliśmy rodzicom nasze okolice, te, które znamy i lubimy. Wieczorami jedliśmy dobre jedzenie, piliśmy wino i rozmawialiśmy. Nie zgrzytały przy tym zęby, nie pojawiało się poirytowanie, znudzenie czy wkurzenie.
Po tygodniu w Perth ruszyliśmy w drogę. Zamiast jednak jechać na zimne południe, spontanicznie postawiliśmy na północ. Czemu zmieniliśmy decyzję? Południe Western Australia jest zimne i krajobrazowo bardziej zbliżone do Europy niż sucha i gorąca północ. Postawiliśmy na kwintesencję Down Under – pustkowia, rozgrzany do czerwoności bezkres, kilometry dróg gdzie naszymi towarzyszami będą co najwyżej kangury i busz.
Biedny Victor został w domu pracować, a my ruszyliśmy przed siebie. Trochę martwiłam się jak to będzie – zamknięci we trójkę w jednym samochodzie, z ograniczonym dostępem do wody (prysznic raz na dwa, a czasem trzy dni), z temperaturami sięgającymi 40 stopni, bez klimatyzacji, za to w metalowej puszce, pokonując setki kilometrów z wielkim NIC za oknem. Bałam się, że po trzech dniach rodzice poślą mnie do stu diabłów… Jakie było moje zaskoczenie kiedy pierwszej nocy moja mama skakała z radości na darmowym kempingu wyposażonym wyłącznie w śmierdzący kibelek. Nie to było jednak ważne. Ważniejsze okazały się śpiewające cykady i ptaki, rozgwieżdżone niebo nad nami, wrażenie totalnej pustki i izolacji oraz świadomość, że mamy siebie i… kilka butelek dobrego wina 😀 Łóżka w samochodzie okazały się wygodne, przynajmniej dla mnie i dla mamy. Tata spał na górze, regulując co noc napływ świeżego powietrza (noce w outbacku potrafią być bardzo zimne) i zrzucając na nas poduszki.
– To właśnie chcieliśmy zobaczyć i poczuć – powiedziała mama pierwszej nocy – prawdziwy australijski busz.
Drugiego dnia było trochę gorzej kiedy w lejącym się z nieba żarze pokonywaliśmy 800 km w kierunku parku narodowego Karijini. Na ratunek przyszło zepsute radio w samochodzie. Zamiast słuchać muzyki zaczęłyśmy z mamą śpiewać piosenki, które wiele lat temu towarzyszyły nam w drodze na wakacje do Ustki i Duszników. Wtedy też nie mieliśmy radia w samochodzie. Stare piosenki powstańcze, biwakowe i harcerskie. Różnorodny repertuar i śmiech do łez kiedy nie mogłyśmy przypomnieć sobie jak szła kolejna zwrotka i trzeba było improwizować. Szybko zapomnieliśmy o upale. Tacie natomiast pomagały niesamowite road trainy, które wyprzedzaliśmy non stop jadąc po głównej trasie przelotowej między Perth a Port Hedland. Na drodze krajowej numer 95 te drogowy potwory mogą mieć nawet 53 metry długości, a to więcej niż ma boisko do piłki ręcznej! Niesamowicie oświetlone, w nocy przypominają gigantyczne bożonarodzeniowe choinki. W tym wielkim australijskim pustkowiu każdy znalazł coś dla siebie. I chyba o to chodzi w podróżowaniu.
Przez dziewięć dni spędzonych w drodze bawiliśmy się przednio. Wstawiliśmy zanim wstało słońce i czekaliśmy aż pierwsze promienie ogrzeją trochę okolice, a kangury pochowają się w krzakach. Czasami ktoś wstał z łóżka lewą nogą i trzeba się było chować albo siedzieć cicho. Zły humor mijał jednak szybko, szczególnie kiedy trzeba było ruszać i pokonywać kilometry australijskich pustkowi. Zobaczyliśmy park narodowy Karijini i Kalbari. Spędziliśmy noc przy ślicznej Coral Bay, racząc się pysznym fish & chips i plażując nad turkusową wodą. Odwiedziliśmy tradycyjny drogowy zajazd, kąpaliśmy się w urokliwych oczkach wodnych i spaliśmy na plaży. Zobaczyliśmy prowincjonalne, acz urokliwe miasteczko i podziwialiśmy jak zmienia się krajobraz z typowego suchego bushu w przyjaźniejsze pola i lasy. Liczyliśmy kangury (głównie martwe niestety), krowy, muchy, owce, kakadu i krzyczące w niebogłosy magpies. Chodziliśmy spać wcześnie, co wieczór śmiejąc się aż rozbolały nas brzuchy. Miło było poczuć się znowu małą Kasią. Męczące mnie od dobrych kilku tygodni przeziębienie nie chciało odpuścić, więc rodzice mnie dopieszczali. Aż w końcu na liczniku strzeliło nam 3700 km i pętla się zamknęła. Dojechaliśmy z powrotem do Perth.
Zatem jak podróżuje się z rodzicami? Nadal świetnie. Choć od naszej ostatniej wspólnej podróży minęło blisko 10 lat (aż trudno uwierzyć!!!), to jednak nadal doskonale dogadujemy się w drodze. A zobaczenie i ugoszczenie ich tutaj po ponad roku niewidzenia się, było, cóż… bezcenne!
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Z ciekawością przeczytałam. A do kożucha też mam awersję.
To się rozumiemy ;D