Himalaje. Dobra i zła książka podróżnicza
Umówmy się, że dzisiejszy post jest trochę na przekór. Po pierwsze pogoda jest fatalna (wiatr urywa głowę i pada deszcz) i nie mam ochoty na nic poza kubkiem gorącej czekolady i dobrą książką. Po drugie, będąc przy czytaniu, książka, którą czytam aktualnie to właściwie gigantyczne tomisko, które do lekkich nie należy nie tylko w kategorii wagowej. Mowa o historii Konga autorstwa Davida Van Reybroucka (Congo: the epic history of a people) i ponieważ w kolejce do czytania czeka kolejna pozycja z biblioteki najchętniej chłonęłabym Kongo. Ale blog zobowiązuje i będąc szczerą wobec siebie, fakt, że od tygodnia nie napisałam nawet słowa nieco mnie uwiera. Wbrew temu co można sądzić (szczególnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni) naprawdę lubię pisać… Zatem dzisiaj przy tak sprzyjającej aurze postanowiłam podzielić się spostrzeżeniami na temat dobrego i złego pisania w kontekście literatury podróżniczej. Od razu zaznaczam, nie będzie o swobodnej twórczości polskich (i nie tylko) blogerów, wypuszczających książki zgodnie z zasadą, że „pisać każdy może”. Będzie o pisarzach, a właściwie dwóch autorach książek podróżniczych o Himalajach – jednej bardzo udanej i drugiej, którą można określić tylko jako knot.
Jakiś czas temu przy okazji tekstu o dobrych stronach Australii (klik tutaj), wspomniałam, że namiętnie korzystam z tutejszych bibliotek. Czasami wyszukuję konkretnych pozycji w katalogu, zamawiam i cierpliwie czekam kiedy pojawią się w mojej lokalnej bibliotece, a czasami kręcę się między regałami i wypożyczam trochę na chybił trafił. Nie ukrywam, że często można mnie znaleźć w dziale „Travel” ;D Właśnie tam w moje ręce wpadły dwie książki – obydwie zapowiadały się świetnie i dawały przedsmak przygody.
Himalaje przyciągają jak magnes
Nie wiem czy to też twoja przypadłość, ale na mnie Himalaje działają jak magnes I nie mówię tutaj tylko o tym, co większość uważa za Himalaje, czyli o Nepalu. Równie (jeśli nie bardziej) kręcą mnie Himalaje indyjskie i nie ma dnia, żebym nie wspominała niesamowitego Ladakh. Ostatnio nieśmiało marzę również o Pakistanie i właśnie w oparciu o te nieśmiałe marzenia zainteresowałam się dwoma książkami leżącymi na półce w bibliotece. Mowa o „Into the heart of the Himalayas” autorstwa Jono Lineen’a, Kanadyjczyka irlandzkiego pochodzenia i „Walking the Himalayas” Levisona Wood’a, gościa, który chce uchodzić za współczesnego Indianę Jonesa. Teoretycznie obydwie traktują o tym samym – pieszym trawersie Himalajów, ale tutaj podobieństwa się kończą. Podróż Lineena to duchowa wędrówka poparta głęboką wiedzą. Podróż Wooda to medialne przedsięwzięcie w stylu modnych podróżniczych programów, które nie wnosi do życia czytelnika niczego poza irytacją.
Jono Lineen, czyli duchowa podróż przez Himalaje
Całe szczęście, książka „Into the heart of the Himalayas” wpadła w moje ręce jako pierwsza. Zaczęłam ją czytać i… nie chciałam skończyć. Czułam, że towarzyszyłam Jono w jego wędrówce przez zachodnie Himalaje. Brałam udział w rozmowach z mieszkańcami wiosek i mnichami w Indiach, pasterzami w Pakistanie. Śledziłam jego kroki na mapie i żałowałam, że w przeciwieństwie do niego nie znam nawet podstaw hindi. Z drugiej strony, książka momentami nieco mnie irytowała, ale zakładam, że egoistycznie chciałam wycisnąć z niej jak najwięcej wiedzy na temat Himalajów i każdy fragment, który traktował o życiu osobistym autora wprawiał mnie w zły humor. Odnosiłam wrażenie, że przemyślenia na temat dramatycznego wydarzenia, które po części skłoniło Jono do podjęcia decyzji i wyruszenia na szlak zabierają cenne strony książki. Zamiast czytać o rodzinnych dramatach chciałam dowiedzieć się więcej na temat życia mieszkańców odizolowanych himalajskich dolin.

Jono Lineen piszę z dużą wrażliwością. Potrafi doskonale wyważyć zainteresowanie i wścibskość. Na każdej stronie książki widać jego ogromne przygotowanie, a jednocześnie pokorę i szacunek wobec kultur, z którymi ma kontakt. To zresztą nie on jest bohaterem książki. Jego wędrówka staje się pretekstem do oddania głosu innym i jest to niekwestionowana wartość „Into the heart of the Himalayas”.
Mamy zatem kilka elementów, które sprawiają, że „Into the heart of the Himalayas” to dobra książka podróżnicza:
- wnikliwe opisanie mało znanego regionu
- oddanie głosu mieszkańcom, pokazanie ich życia, problemów, trudności, ale także zwykłych codziennych czynności
- pokazanie podróżnika jako zwykłego człowieka, borykającego się z problemami
- styl – ciekawe i plastyczne opisy odwiedzonych miejsc, świetnie, naturalnie skonstruowane dialogi
- wartość poznawcza i naukowa – Lineen w niezwykle przystępny sposób opisuje buddyzm i islam
To, co mi przeszkadzało to fragmenty na temat brata. Odniosłam wrażenie, że zostały dodane po napisaniu książki. Teoretycznie miały być elementem łączącym całość. Dla mnie jednak były tym, co zaburzyło równowagę całej opowieści.
Levison Wood, współczesny Indiana Jones
Nie wiem czy Levison Wood sam pisze swoje książki, ale jeśli tak, to ma zdecydowanie lekkie pióro. I to w zasadzie jedyna dobra rzecz, którą mogę powiedzieć o „Walking the Himalayas”.
Zresztą… Wystarczy spojrzeć na okładkę. Widzimy super uczesanego gościa z idealnie przystrzyżoną brodą. Modna kurtka w stylu wojskowym, dwie torby przewieszone na skos (wiadomo, że to najwygodniejsza sprawa w górach!), wyczesany zegarek. Prawdziwy podróżnik, pomyśli niejeden/niejedna. Mnie ta okładka rozśmieszyła. Naprawdę tak chodzi się po Himalajach? Z drugiej strony, prawdziwy wygląd typowego podróżnika (stary plecak, pocerowane spodnie, wypłowiała koszulka, brudna chustka albo czapka na głowie) raczej odstraszyłby potencjalnego czytelnika więc pewnie na okładkę książki lepiej przygotować coś pozowanego. Obiecałam sobie jednak (a było to przy okazji czytania doskonałej książki Grażyny Jagielskiej), że nie będę oceniała książki po okładce więc choć z lekkim oporem, zabrałam się do czytania.

Oto mamy przed sobą prawdziwego podróżnika, który zobaczył wszystko, co było do zobaczenia, a ilość przygód, które przy okazji mu się przytrafiły wystarczyłyby na cały garnizon (bohater/autor jest zresztą zawodowym żołnierzem). Postanawia zatem odpuścić sobie życie awanturnika i ustatkować się – kupić mieszkanie, samochód, psa. W tym momencie powinnam czuć więź z autorem, w końcu przeszłam przez podobny mechanizm (no może nie miałam wrażenia, że zobaczyłam już wszystko), ale jakoś nie mogłam. Wyluzowany styl Levisona Wood’a zupełnie mi nie podchodzi. Wydaje mi się sztuczny i pozorowany. W żadnym zdaniu nie byłam w stanie znaleźć naturalności i autentyczności. Ale dzielnie parłam dalej. Oczywiście, jak można się było spodziewać, ustatkowane życie naszego bohatera okazuje się za mało ekscytujące i za namową przyjaciela, Levson wyrusza w Himalaje. Jednak nie po to, żeby zdobywać szczyty. Nie, celem Levisona są ludzie zamieszkujący doliny. To na nich chce się skupić i to o nich ma być jego książka. Fantastycznie, myślę sobie… Może po fatalnym początku, okaże się, że mam w rękach perełkę?
Narcyzm i równoległa rzeczywistość
Otóż nie. Levison Wood pisze o sobie i kropka. Od razu przyznam bez bicia, że choć naprawdę się starałam, nie dałam rady. Nie przeczytałam do końca. Dawno nie miałam w rękach książki kogoś tak narcystycznego; kogoś, kto na kartach swojej książki stwarza równoległą rzeczywistość, zapowiadając i obiecując gruszki na wierzbie tylko po to, żeby bez opamiętania pisać o sobie, krzywdząc przy okazji wszystko i wszystkich, którzy stają na jego drodze. Przy okazji nawet przez chwilę nie próbuję pisać o ludziach, których spotyka. Rolą towarzyszącego mu przewodnika jest zorganizowanie jedzenia i noclegu. Nie ma mowy o głębszej interakcji z mieszkańcami. Levison jest zbyt skoncentrowany na przedstawianiu siebie jako bohatera gotowego do podjęcia każdego ryzyka. Ba, w końcu trzy razy prawie ginie. Niesamowity rekord na trwającą 6 miesięcy „wędrówkę” przez jedne z najbardziej gościnnych regionów świata. Prawdziwy Indiana Jones, który opisuje Pakistan jako kraj terrorystów, czyhających na każdym rogu z kałasznikowem gotowym do strzału. Żeby uniknąć niebezpieczeństwa, w góry dostaje się… helikopterem. Wiadomo, normalna sprawa. Lapsusy językowe, błędy geograficzne, narcyzm przebijający z każdej strony to tylko kilka elementów sprawiających, że „Walking the Himalayas” to jedna z najgorszych książek, jakie wpadły w moje ręce.
To, co nie przestaje mnie zaskakiwać, a w zasadzie przerażać, to doskonałe opinie na goodreads.com. 97 opinii, 984 ocen i średnia 4.12 (w skali 1 – 5). Czy naprawdę nikogo nie razi koloryzowanie rzeczywistości? Czy nie interesuje nas realny świat tylko pseudo-ryzykowne przygody, które ukazują innych w złym świetle? Gdzie miejsce na autentyczność? Z ciekawości przeczytałam kilka opinii i szczerze mówiąc mam wątpliwości czy przeczytaliśmy tą samą książkę. Inni chwalą ją zarówno za ukazanie życia mieszkańców (może na ostatnich 60 stronach, których nie dałam rady przeczytać, Wood nagle się budzi i przestaje pisać tylko o swoich wyczynach?) jak i za sam wyczyn. I tutaj zastanawiam się, o jakim wyczynie mówimy? Gość maszeruje po drogach, często porusza się prywatnym samochodem, leci helikopterem, korzysta z autobusów. Co w tym wyjątkowego? Czy rzeczywiście zatraciliśmy się tak bardzo w świecie pełnym sensacji i sztucznie tworzonej rzeczywistości, że nie potrafimy już rozróżnić tego, co autentyczne od tego, co stworzone pod nasze gusta? Z takim wnioskiem zakończyłam moje rozmyślania na temat książki Levisona Wooda. Na półce w bibliotece stoi jego druga pozycja „Walking the Nile”, ale wiem, że za żadne skarby świata po nią nie sięgnę.
Jono Lineen maszeruje samotnie. Dobrze zna Himalaje. Przez wiele lat przyjeżdżał tutaj regularnie, uczył się również języków. Dość dobrze opanował hindi, zna podstawowe zwroty w ladakhi i balti. Jest ciekawy, ale nie ciekawski. Czasami zbyt koncentruje na swoich wspomnieniach, ale jest to nic w porównaniu do przerośniętego ego Levison Wooda. Wood był w Himalajach jako 19-latek, nie zna języków, podróżuje z ekipą (bo przy okazji kręci program telewizyjny). Koncentruje się przede wszystkim na sobie, ryzyku i niebezpieczeństwie, przedstawiając siebie jako skrzyżowanie współczesnego Indiany Jonesa i Johna Rambo. Zakładam, że jeśli kiedykolwiek któraś z tych dwóch książek zostanie przetłumaczona na język polski, będzie to niestety „Walking the Himalayas”. Siła marketingu i styl brukowców będą na pewno bardziej chwytliwe niż wyciszone przemyślenia Jono Lineena. A szkoda. Nie daj się jednak zwieść – nie trać czasu na Levisona Wooda. Jest w końcu tyle doskonałych książek podróżniczych i reporterskich. I nie mówię tylko o grubym kalibrze pokroju Ryszarda Kapuścińskiego, Wojciecha Jagielskiego, Colina Thubrona, Paula Theuroux czy innych. Bo nie każda książka podróżnicza musi być trudna. Nie ma nic złego w książkach pisanych lekką ręką, opisujących być może nieco pobieżnie odwiedzane kraje. W końcu nie wszyscy mamy wiedzę i wnikliwość Tochmana. Jednak dobra książka podróżnicza powinna nas o coś wzbogacić. To nie autor jest w niej głównym bohaterem (nie czytamy w końcu autobiografii), lecz miejsce i ludzie. Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszych czasach napisanie dobrej książki podróżniczej jest trudniejsze niż kiedykolwiek. Konkurencja jest niezwykle silna – niemalże każdy pisze i publikuje. Trudno przebić się przez ten gąszcz i oddzielić ziarno od plewy. Uważam jednak, że warto próbować.
W tekście wspominam o niniejszych książkach:
Jono Linen, 2014, Into the heart of the Himalayas”
Levison Wood, 2016, „Walking the Himalayas”
David Van Reybrouck, 2010, „Congo: the epic history of a people”
Grażyna Jagielska „Miłość z kamienia” i „Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku”
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments