Gaje oliwne, lód, mróz i niespodziewany wywiad
Wyjazd ze Stambułu nie nastręczył nam żadnych trudności. Kupiliśmy bilety z przystani Yenikapi do Bursy. W zasadzie prom nie dopływa do Bursy (bo Bursa nie leży bezpośrednio nad morzem), ale jest zsynchronizowany z busami, które dowożą pasażerów do centrum miasta. Nas ta opcja nie interesowała, bardzo interesował nas natomiast sam prom – 17 TL od osoby i po 90-minutowej podróży wysiedliśmy po drugiej stronie Morza Marmara. W dodatku rowery nie stanowiły dla nikogo problemu, ani dla pasażerów ani dla obsługi. Początkowo chcieliśmy płynąć do Bandirmy, bliżej stamtąd do Izmiru, ale cena nas powaliła – ponad 40 TL od osoby. Zatem Bursa, a raczej Mudanya. Zaskoczyła nas ta miejscowość. Nie spodziewaliśmy się tak uroczego nadmorskiego miasteczka z promenadą, restauracjami, ładnymi domami i wakacyjnym klimatem obecnym nawet w grudniu. Myślę, że w maju albo październiku musi być tutaj super. Nie dane nam było jednak długo zachwycać się Mudanyą, bo nasz prom miał lekkie opóźnienie i ruszyliśmy na rowerach dopiero po 14. Zostały nam zatem tylko 2 godziny pedałowania przed zachodem słońca. Na dzień dobry podjazdy i to nie byle jakie. Dobrze, że widoki były przyjemne to i rower się jakoś raźniej prowadziło, a raczej pchało. A później zaczęły się gaje oliwne. Okolica ta to jedno wielkie pole drzewek oliwnych. Akurat kończy się sezon i zbiory również mają się ku końcowi. Jechaliśmy sobie tak głównie pod górę, otoczeni gajami oliwnymi. Piękna droga. 15 km z przystankami zrobiliśmy w ponad półtorej godziny. Marny wynik, ale trudno. Na horyzoncie pojawił się idealny gaj oliwny. Płaski i nieco na uboczu. W dodatku dokładnie przed kolejnym podjazdem. Szybciutko uwinęliśmy się z namiotem i kolacją i około 18 zaszyliśmy się w śpiworach. A rano ogarnął nas leń. W naszym oliwnym gaju było nam tak dobrze, że zwinęliśmy się dopiero o 10. Przyjemna jazda bocznymi drogami przerywana była obserwowaniem zbiorów oliwek. Przejechaliśmy również obok kilku wytłoczni. Aż żal, że nie mogliśmy kupić sobie butelki świeżo wytłoczonej oliwy. Aromat był wyczuwalny nawet przy drodze. Jednak nie dla psa kiełbasa.
Skończył się gaj oliwny i zaczął się pierwszy prawdziwy odcinek prostej drogi! Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Myśleliśmy, że takie rzeczy tylko erze, a tu taka niespodzianka! W końcu dojechaliśmy do ruchliwej D200 i jeziora Ulubat. Pomimo dużej ilości samochodów jechało się nią świetnie – szerokie pobocze było tylko dla nas. Popołudnie spędziliśmy w barze przy stacji benzynowej, korzystając z elektryczności i łazienki. Przy okazji zjedliśmy niezłe kofty, a potem rozbiliśmy się za stacją.
Kolejny dzień to nagniatanie po płaskim. Prawie zapomnieliśmy jak przyjemnie, choć i trochę nudno, jest jechać przed siebie, kiedy dookoła jest płasko. Po dość monotonnym dniu rozbiliśmy się na zboczu góry. Strasznie wiało i było zimno, ale nie spodziewaliśmy się, że w nocy temperatura spadnie tak drastycznie. Kiedy budzik zadzwonił o 7 rano, w namiocie było 0 stopni, a na zewnątrz jak okiem sięgnąć leżał konkretny szron. Nasz namiot był zresztą pokryty cienką warstwą lodu. Najważniejsze, że nasze puchowe śpiwory zdały pierwszy prawdziwie zimowy egzamin.
Tego dnia nie spieszyliśmy się szczególnie, bo mieliśmy przed sobą tylko trochę ponad 40 km. Dlatego też po szybkim i energicznym zwinięciu naszego zamarzniętego namiotu podjechaliśmy na stację benzynową po wrzątek do naszego termosu i herbatę dla nas. Przy okazji skorzystaliśmy z konkretnie rozgrzanej kozy i wyszliśmy na zewnątrz, żeby zjeść energetyczne śniadanie – bułkę z tutejszą nutellą. Musieliśmy chyba marnie wyglądać, bo po chwili wylądowały przed nami kolejne filiżanki herbaty. Jak się okazało, herbata została zasponsorowana przez kierowców, którzy odpoczywali przy jednym ze stolików. Turecka gościnność…
Wjechaliśmy w teren mocno górzysty i chociaż podjazdy dały nam się we znaki, to jednak perspektywa, że śpimy w łóżku i czeka nas ciepły prysznic w Balikesir, dodała nam skrzydeł i uwinęliśmy się całkiem sprawnie, bo przed 14 byliśmy na miejscu. Jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że nasz Warmshower to nie dom czy mieszkanie, ale szkoła dla dorosłych, przygotowująca ich do egzaminów uprawniających do pracy w budżetówce. Staliśmy się lokalną atrakcją, włącznie z wywiadem przed kamerami. A to wszystko PRZED wzięciem prysznica, który było nam dane wziąć dopiero wieczorem po opuszczeniu szkoły przez uczniów. To był zdecydowanie największy test naszego samozaparcia – uszanować prośbę naszego gospodarza i wytrzymać w brudnych ciuchach do 18. Daliśmy radę 😉 A w międzyczasie zostaliśmy nakarmieni i oprowadzeni po mieście przez niezwykle pomocnego Cagriego, który zresztą w przyszłości miał okazać się naszym telefonicznym tłumaczem i konsultantem. C.d.n.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments