Birma, kraj pogodnych ludzi
Koła samolotu dotykają ziemi i wiesz, że oto otwiera się przed tobą nowy kraj. Tym razem jest to Birma, od niedawna Mjanma. Stawiasz pierwsze kroki na lotnisku i choć wiesz z opowieści innych, że Birma to kraj pogodnych ludzi, nie możesz się nadziwić, że wszyscy się do ciebie uśmiechają. Wchodzisz do toalety – uśmiechy, czekasz półtorej godziny w kolejce po stempel wjazdowy w paszporcie – uśmiechy, odbierasz bagaż – uśmiechy. Nawet kiedy wymieniasz pieniądze, pan uważnie oglądający każdy zielony banknot z podobizną prezydenta, wyszczerza zęby w promiennym uśmiechu. Na początku myślisz, że chyba coś z nimi nie tak… No bo jak to tak ciągle się uśmiechać? Napalili się czegoś? Nie, Birmańczycy to po prostu najpogodniejsi ludzie pod słońcem.
Pierwsze kroki w Rangun
Nasze pierwsze kroki w Birmie stawiamy w Rangun, dawnej stolicy kraju. Droga z lotniska do centrum miasta jest długa, bo choć to tylko 20 kilometrów, dojazd zajmuje nam ponad godzinę. Z zaciekawieniem spoglądam za okno, śliczne dziewczyny w długich spódnicach i trochę mniej atrakcyjni panowie również w spódnicach. Tak! Narodowym strojem mężczyzn jest longyi, bardzo praktyczny kawałek materiału, który zawiązuje się w pasie. Świetna sprawa!
Birma, kraj pogodnych ludzi
Ruch w mieście jest oszałamiający i choć jest głośno i tłoczno, czuję tu dobrze. Pewnie ze względu na słyszane ciągle „mingalaba”, co oznacza tyle co nasze „cześć” lub „witaj”. Choć spacerujemy ulicami wielomilionowego miasta, ludzie nie przestają się do nas uśmiechać i pozdrawiać. Zaskakuje mnie to, bo o ile w mniejszych miejscowościach może to zainteresowanie obcokrajowcem dziwiłoby mnie mniej, to jednak w mieście?
Inna sprawa to ciekawy koloryt ranguńskich ulic. Z jednej strony czuję, że jestem w Azji południowo-wschodniej. Podobna dynamika życia ulicznego. Z drugiej jednak odnoszę wrażenia, że przeniosłam się do Indii. Zapachy, hałas, chaos. Jakoś tak fajnie mieszają się te dwie tendencje tworząc unikalną atmosferę. Bo owszem Rangun jest głośne, czasem śmierdzące, może nie do końca łatwe w obsłudze, ale jednak ma w sobie to coś. Podupadająca architektura kolonialna miesza się z ulicznymi straganami rozkładanymi na każdym kawałku chodnika. Zapachy ulicznego jedzenia dominują (czasami) nad smrodem z rynsztoka. Jest ciasno, bo korowód pieszych prawie nigdy nie ustaje. Tu każdy gdzieś idzie, ale nie pędzi. Zawsze znajdzie się chwila, żeby zapalić, porozmawiać przez telefon, przekąsić coś albo po prostu uśmiechnąć się do zdezorientowanego turysty. W Rangunie wystarczy się na chwilę zatrzymać, a istnieje duża szansa, że ktoś będzie chciał z tobą porozmawiać, poćwiczyć angielski, dowiedzieć się czegoś o tobie, ale i opowiedzieć o sobie. Te spotkania są na wagę złota! Wyciskam każdą taką osobę jak cytrynkę, bo nie wiem kiedy znowu nadarzy się okazja do rozmowy z kimś, kto włada angielskim.
Dobre strony zgiełku
Choć niełatwo spacerować po ranguńskich ulicach i choć żar leje się z nieba, to jednak jest coś przyjemnego w tym zgiełku i tłumie. Promienne uśmiechy mieszkańców powodują, że zupełnie ignorujesz żółwie tempo spaceru. Po prostu nie masz jak iść szybciej, idziesz w tłumie ludzi, przez ulice tak szczelnie wypchane straganami, że miejsca dla pieszych po prostu brakuje. Obydwie strony chodnika zapełnione są stoiskami z owocami, przekąskami, bateriami, papierosami, telefonami komórkowymi, baniakami z wodą do picia i tysiącem innych rzeczy, na pewno bardzo potrzebnych każdemu Birmańczykowi. Nie wszystkich stać na stragan ze stołem. Niektórzy rozkładają plastikowe płachty albo koc i układają swoje towary bezpośrednio na chodniku, trzeba więc uważać, żeby przypadkiem nie nadepnąć na latarki czy plastikowe miski.
Punkt widokowy
Pierwszego dnia znaleźliśmy na mapie tajemnie brzmiący „sunset view point”. Miał być dokładnie nad rzeczną promenadą. Przedarliśmy się jakoś przez kilkupasmową drogę biegnącą wzdłuż rzeki i dotarliśmy do miejsca tak zatłoczonego, że na początku trudno było iść. Wydawało się, że setki, jeśli nie tysiące mieszkańców Rangun chce koniecznie przeprawić się na drugą stronę rzeki. Jak wyjaśnił nam jeden życzliwy Birmańczyków (to zdecydowanie NIE jest towar deficytowy w Birmie), wiele osób mieszka po jednej stronie rzeki, a pracuje po drugiej. Małe łódki pełnią funkcję sprawnego tramwaju rzecznego. Po krótkim spacerze po promenadzie (która okazała się piaszczystą drogą, przy której toczy się normalne małomiasteczkowe życie – chłopcy grają w piłkę, mężczyźni rozładowują samochody pełne kokosów, kobiety sprzedają jedzenie), wróciliśmy na nasz punkt obserwacyjny i z fascynacją obserwowaliśmy exodus ludności. Ot taka atrakcja dla turystów (?).
P.S.
Wiem, że w poprzednim poście obiecałam, że napiszę o rowerowej wycieczce-ucieczce z Bangkoku, ale nie mogłam wytrzymać z Birmą. Bangkok nie ucieknie, a bardzo chcę dzielić się na bieżąco wrażeniami z Birmy.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments