Skip to content
Ukraina

Nie bójcie się Ukrainy!

Ukraińska część naszej rowerowej przygody uległa dość mocnej modyfikacji. Pierwotny plan zakładał przejechanie na rowerach trasy od granicy w Medyce/Szegini do granicy z Rumunią przez pogórze i dolinę Dniestru. Zimne noce i dnie zweryfikowały ten plan. Zamiast jechać na rowerach postanowiliśmy zobaczyć ten kawałek Ukrainy z perspektywy lokalnych pociągów, a przede wszystkim spotykanych po drodze ludzi.

Dla wszystkich, którzy obawiają się o swoje bezpieczeństwo – NIE BÓJCIE SIĘ! Zachodnia Ukraina jest całkowicie bezpieczna. Oczywiście dociera tu echo wojny. W oczach ludzi czai się smutek, czasami pojawi się łza, bo wiele osób albo straciło kogoś na wschodzie kraju albo widziało wojnę na własne oczy. Wiele rodzin uciekło z terenów objętych działaniami wojennymi i znalazło schronienie właśnie we Lwowie.

Język polski jest powszechnie rozumiany. Dużo lepiej porozumiewać się po polsku niż po rosyjsku. Nawet jeżeli odpowiedź na pytanie padnie po ukraińsku, to jakoś można ją zrozumieć. Ludzie są życzliwi i chcą się dogadać, a jak wiadomo – dla chcącego nic trudnego.

Przekroczenie granicy

Jesteśmy po tej uprzywilejowanej stronie i przekroczenie granicy nie nastręcza najmniejszych trudności, no może poza znalezieniem przejścia dla pieszych. Trzeba przebić się przez parking pełen samochodów. A później idzie jak po maśle – paszport Unii otwiera drzwi. Żal tylko patrzeć na Ukraińców kłębiących się po obydwu stronach.

Do Lwowa można dostać się albo marszrutką, których stoją dziesiątki po ukraińskiej stronie albo elektriczką. Najbliższa stacja (bardziej przystanek) znajduje się bardzo blisko granicy. Trzeba skręcić w lewo na drugim skrzyżowaniu (za kantorami i sklepami) i dojść kilkadziesiąt metrów po dziurawej drodze. Na rogu stoi mały sklep spożywczy. Rozkład znajduje się tutaj.

Bilet kosztuje 14 hrywien, a pociąg jedzie dość długo, bo aż godzinę stoi na stacji Mościcka 2. Mieliśmy więc mnóstwo czasu, żeby porozmawiać z panem Marianem, „ukraińskim polakiem” jak sam siebie określił. Pan Marian mieszka we Lwowie i posiada Kartę Polaka. Oznacza to, że może przekraczać granicę z Polską z ominięciem niełatwych procedur wizowych. Karta Polaka nie oznacza jednak, że cała Polska stoi przed nim otworem. Karta jest tylko małym wytrychem, który umożliwia mu swobodne przechodzenie przez granicę. Co to oznacza w praktyce? Ano dzięki temu pan Marian, który jest złotą rączką, może kupić tanio w Polsce na szrocie (albo w sklepie) części samochodowe i później sprzedać je z zyskiem na Ukrainie. Kiedy go poznaliśmy przewoził właśnie felgi samochodowe. Podobnie robi z częściami rowerowymi. Proponował nam zresztą, żebyśmy kupili różnej wielkości obejmy rowerowe we Lwowie (polecał konkretny sklep) i sprzedali je z zyskiem w Polsce. Może kiedyś skorzystamy z jego propozycji. Nazwa sklepu została zanotowana. Ot, praca wymagająca inwencji i sprytu. Cały region przygraniczny, zarówno po stronie polskiej jak i ukraińskiej to właśnie ludzie, którzy radzą sobie w ten sposób. Każdy ma jedno życie i chce je przeżyć jak najlepiej. Prosta sprawa.

Lwów

Mamy dużo szczęścia do ludzi. Na naszej drodze pojawiają się dobrzy ludzie, którzy otwierają przed nami nie tylko swoje domy, ale i swoje historie. We Lwowie zatrzymaliśmy się w domu Diany, węgierki z Budapesztu, która pracuje nad swoim doktoratem i przeprowadza wywiady z osobami związanymi z kulturowym dziedzictwem tej części Ukrainy. To ona opowiedziała nam kilka historii o osobach, które były zmuszone uciekać z Donbasu. Oglądając telewizyjne relacje z wojny na Ukrainie rzadko mówi się o jednostkach. O tym jak wygląda życie młodych, którzy sercem i duszą są Ukraińcami, chociaż ich rodzice pozostali po rosyjskiej stronie, bo czują się Rosjanami. Wielkie rodzinne dramaty. Lwów jest pełen takich osób. Niektórzy z nich są bardzo przedsiębiorczy i zakładają galerie, kawiarnie z duszą i restauracje. Z tego co dane nam było zobaczyć, kocia kawiarnia, o której pisaliśmy na twarzoksiążce założona została właśnie przez uciekinierów z Donbasu.

Lwów urzekł nas. Piękna starówka, po której można spacerować godzinami i mnóstwo parków. Zobaczcie zresztą sami na zdjęciach.

Wydaje się, że Lwów to miasto dla ludzi. Niesamowicie przyjazne, szczególnie dla czekolado- i kawomaniaków 😉 Nie tylko znaleźć można niezliczone kawiarnie, ale serwowana w nich kawa jest naprawdę najwyższej jakości. Kawę można kupić wszędzie i zawsze, a kawiarnie pełne są mieszkańców Lwowa rozmawiających nad filiżanką aromatycznego naparu. Zaryzykuję stwierdzenie, że tak jak w Warszawie na prawie każdym rogu jest kebab, tak we Lwowie znajdziemy kawiarnię z pyszną (i niedrogą!) kawą. Filiżanka pysznego espresso to koszt ok. 15 – 30 hrywien. Nic tylko pić!

Lwów spodobał nam się tak bardzo, że zamiast planowanych dwóch dni spędziliśmy tam prawie cztery.

Spacerując z naszymi wielosipiedami w okolicy lwowskiego rynku zostaliśmy zaczepieni przez młode małżeństwo. Rowery łączą ludzi. Irina i Andriej są również rowerowymi turystami i udzielili nam kilka cennych rad dotyczących Turcji, bo właśnie stamtąd wrócili. Poza tym spędziliśmy niesamowicie inspirujący wieczór z samą Iriną (Andriej musiał niestety pracować), która jest dziennikarką, do spółki z bratem prowadzi sklep, a oprócz tego jest również alpinistką i przewodnikiem turystycznym. Imponujące!

Kilka godzin w Stanisławowie (czyli Ivano-Frankivsku)

Nie czujemy się jeszcze całkiem swobodnie podróżując pociągami z naszymi rowerami. Nie jest to szczególnie wygodne, bo mamy dużo tobołów – każde z nas wiezie 4 sakwy i wór. Ładowanie tego do pociągów to koszmar, ale czego się nie robi, żeby nie marznąć. Chciałam być bardzo sprytna i zamiast kupić bilety na bezpośredni pociąg do Czerniowców, postanowiłam, że pojedziemy elektriczkami. Tutaj nie ma problemu z przewozem rowerów, nikt się nie krzywi, nie trzeba ściągać przedniego koła. Udało nam się również skontaktować z Leonidem, który w ramach warmshowers zaoferował nam ciepły nocleg w swoim domu w Ivano-Frankivsku. Mieliśmy tam dojechać ok. 14 po przesiadce w Chodorowie. Plan szlag trafił, bo pociąg z Chodorowa do Ivano-Frankivska został odwołany. Zamiast o 14 dojechaliśmy o 20 – zmarźnięci jak sople i wykończeni. Ale nic to, bo Leonid czekał na nas na dworcu i zaprosił nas do swojego pięknego domu. Pierwsze zdanie, które usłyszeliśmy po przekroczeniu progu brzmiało: „Tacy zmarźnięci jesteście, może do sauny chcecie?” Szczęki nam opadły.

Jak to się dzieje, że takie osoby jak Andrzej z mamą, Diana czy Leonid z Tanią otwierają swoje domy i serca dla nieznajomych? Leonid nie tylko zadbał o nas jak o członków swojej rodziny. Następnego dnia rana „odstawił nas” na pociąg do Czerniowców i pokazał najważniejsze atrakcje Ivano-Frankivska. Próbowaliśmy też młodego karpackiego domowego wina – pycha!


Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie

A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe. 

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

Comments (2)

    1. Przyznam się, że nie sprawdzałam informacji, które przekazał nam nasz towarzysz. W takim razie kiepska sprawa 🙁

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.

Back To Top
Translate »