Tentena i Sengkang, czyli w indonezyjskim domu. Dwa jeziora, couchsurfing, kakao i wodospad
Wyobraź sobie palmy wyrastające prosto z wody i pływające domy. Jezioro tak płytkie, że pewnie za kilkadziesiąt lat go nie będzie. A teraz porównaj ten obraz z jeziorem tak ogromnym, że kiedy stoisz na brzegu jedyne co widzisz to wodę tak daleko jak sięga twój wzrok. Takie rzeczy na jednej wyspie i tylko w Indonezji. Tą wyspą jest Sulawesi, a jeziorami Danau Tempe (Sengkang) i Danau Poso (Tentena).
Rzecz znowu o couchsurfingu. Można na nim psy wieszać, ale mimo wszystko trudno nie kochać platformy, która w tak łatwy sposób umożliwia poznanie kraju od środka. Na Sulawesi mieliśmy szczęście. Udało nam się znaleźć świetne gospodynie zarówno nad Danau Tempe jak i nad Danau Poso.
Sengkang, niby nic szczególnego
Do Sengkang trafiliśmy po długiej drodze z Biry. Szalona jazda bemo (lokalnym busikiem) i kilkoma kijangami (prywatne samochody używane do przewozu pasażerów) doprowadziła nas do domu Emie, która prawie od razu zabrała nas do tradycyjnej kawiarni. Ja, borykająca się z przeziębieniem, otrzymałam przepyszny gorący napój z imbiru i mleka kokosowego, a Victor sok z tajemniczego owocu o nazwie sirsak. Dawka cukru, jak to w Indonezji, była pokaźna, ale żeby nie było go za mało, postawiono przed nami dwa talerzyki z przekąskami. Jednym były banany w czekoladowym sosie, a drugim banany w sosie… serowym. Dziwne połączenie, ale o dziwo smaczne. Pomimo potężnej dawki cukrów prostych usnęliśmy w 10 sekund, żeby następnego dnia stać się atrakcją mało atrakcyjnego i turystycznego Sengkang.
Sengkang samo w sobie oferuje niewiele. Ot, zwykłe, zakurzone miasto. Prawdziwą atrakcją jest jezioro Tempe, które znajduje się rzut beretem, a płynie się ku niemu z samego Sengkang. Trafia tu niewielka liczba turystów. Większość wybiera inną trasę, omijając miasto i jezioro, jedzie prosto z Makassar do słynnej (zasłużenie) Tana Toraja. My jednak wybraliśmy alternatywną drogę, zahaczając po drodze o Sengkang.
Danau Tempe
Gdyby nie nasza gospodyni nie mielibyśmy pewnie zbyt dobrych wspomnień. Choć liczba turystów jest niewielka, lokalesi nauczyli się jak wyciągać pieniądze. Ku niezadowoleniu Emie za wycieczkę po jeziorze żądają kwot dwu- a nawet trzykrotnie wyższych od realnej ceny. Inny trik to przekonanie turystów, że na łódce mieszczą się tylko dwie osoby podczas gdy spokojnie mogą nią płynąć cztery. My jednak mieliśmy szczęście, na jezioro wybraliśmy się w towarzystwie Emie i jej kuzyna Didika. Płynęliśmy łodzią zaprzyjaźnionego „kapitana”. Wypływa się z samego miasta, przepływając przez długi kanał, wzdłuż którego rozrosło się miasto. Pływające domy, szkoły, a nawet meczet robią duże wrażenie.
Po kilku minutach wypłynęliśmy na jezioro, a nasz wzrok przykuły wysokie palmy wyrastające wprost z wody. Warunki do zdjęć były idealne. Zachodzące słońce, dramatyczne, pełne chmur niebo i strzeliste drzewa. Dopłynęliśmy do niewielkiej pływającej wioski, gdzie w jednym z domów przyglądaliśmy się jak wygląda życie na płytkim jeziorze. Mieszkańcy żyją przede wszystkim z rybołówstwa, ale o dziwo rzadko sprzedają świeże ryby. Popularniejsze są solone i suszone małe rybki, które sprzedawane są na targu w Sengkang. Domy są proste. Dwie izby – kuchnia i miejsce do spania, czasami dodatkowo pokój dzienny. Mycie, pranie, załatwianie innych potrzeb odbywa się w jeziorze.
Wspomniałam o tym, że byliśmy atrakcją w Sengkang. Rzeczywiście. Choć widzieliśmy kilka białych twarzy, przeważająca część turystów zahacza o Sengkang w przelocie, czasami nie zatrzymując się nawet na noc. Spacerując ulicami miasta czuliśmy się prawie jak w Chinach. Pozdrawiani przez wszystkich, zbieraliśmy uśmiechy jak trofea pozując co chwilę do zdjęć. Odwiedziliśmy sporych rozmiarów bazar i jeszcze większy meczet. Wypiliśmy dobrą kawę w pizzerii (!!), korzystając z szybkiego internetu. Zahaczyliśmy o fryzjera, który kosztował nas niecałego dolara. Takie rzeczy tylko w Azji ;D
Tentena, czyli w indonezyjskim domu
Danau Poso i Tentena to zupełnie inna historia i inny dom. Dom Ilony i jej rodziny, która przyjęła nas iście po królewsku. Zupełnie nie przeszkadzało im, że nasz autobus miał opóźnienie i do Tenteny dotarliśmy po 23. Przywitali nas jak długo wyczekiwanych gości. Bezcenne uczucie. Wymęczeni padliśmy spać, żeby nabrać sił przed czekającym nas dniem pełnym wrażeń.
Rano z zaskoczeniem dostrzegliśmy, że dom stoi na palach w wodzie, w miejscu, w którym zaczyna się (lub kończy, zależy jak na to spojrzeć) jezioro. Śniadanie pałaszowaliśmy na tarasie. W Indonezji, podobnie jak w innych azjatyckich krajach, na śniadania jada się w zasadzie to samo co na obiad i kolację. Trochę się już do tego przyzwyczailiśmy, dlatego nie byliśmy zaskoczeni, kiedy mama Ilony postawiła przed nami miskę z parującym ryżem i bogatym curry. Nie wiedzieliśmy, że mama Ilony to prawdziwy wirtuoz w kuchni. Wszystko, czego spróbowaliśmy było idealne i przepyszne. Nie przesadzę kiedy powiem (i wiem, że Victor się ze mną zgodzi), że potrawy, które wyszły spod ręki mamy Ilony, były najlepszymi jakie dane nam było spróbować w ostatnich miesiącach. Fantastyczne curry z jackfruita, kurczak w sosie słodko-kwaśnym, domowej roboty sambal, pełne warzyw cap cay, placki z kukurydzy, grillowana ryba. Ach, ślinianki pracują mi na podwójnych obrotach kiedy do głowy przychodzi mi Tentena.
Próbowałeś/aś prawdziwe kakao?
Ale miało nie być o jedzeniu, a o wodospadzie, jeziorze i kakao. Więc po kolei. Po obfitym i smakowitym śniadaniu, zapakowaliśmy się na dwa skuterki i ruszyliśmy w kierunku wodospadu. Mój wzrok przykuwało nie migające wśród drzew jezioro, ale same drzewa, niezbyt wysokie, obsypane sporymi owocami. Kiedy się zatrzymaliśmy Ilona wyjaśniła mi, że to kakaowce. Gałęzie dosłownie uginały się pod ciężarem pokaźnych rozmiarów owoców. W drodze nad wodospad zatrzymaliśmy się w niewielkiej kawiarni, gdzie dostałam do spróbowania zarówno świeży owoc kakaowca jak i uprażone już ziarna. I jedno i drugie bardzo mi smakowało. Ze świeżego owoca wydłubuje się oblepione miąższem ziarna i wysysa smak, pozostawiając ziarna nietknięte. Pyszne i orzeźwiające, przypominały mi trochę w smaku mango. Uprażone zaś ziarna są oczywiście gorzkie i bardzo… czekoladowe. Wytrawny, bogaty smak.
Air Terjun Salopa i Danau Poso
A sam wodospad? Air Terjun Salopa robi wrażenie. Już sam spacer wśród bujnej roślinności porastającej brzegi rzeki jest bardzo przyjemny. Drzewa kakaowca, papaja, kawa. Idąc stopniowo pod górę owocowe drzewa ustępują miejsca dżungli, a ilość spadającej wody wzrasta, podobnie jak hałas. Wodospad ma kilka poziomów. Są też miejsca, gdzie można się wykąpać, a nawet powspinać, żeby wejść na samą górę. To kilkukilometrowy spacer i tak daleko się nie zapuściliśmy.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad na plaży nad jeziorem i naprawdę trudno było mi uwierzyć, że nie jestem nad morzem. Danau Poso jest ogromne i bardzo głębokie. Pod względem głębokości jest trzecim jeziorem w Indonezji z maksymalną głębokością 450 m.
Ilona sporo opowiedziała nam o Tentenie. To niewielkie miasteczko zaledwie kilkanaście lat temu było świadkiem krwawego konfliktu między muzułmanami i chrześcijanami. Zamieszki rozprzestrzeniły się na sporą część północnego Sulawesi. Teraz panuje pokój, co widzieliśmy podczas festynów organizowanych w przededniu wielkiego indonezyjskiego święta, czyli dnia niepodległości obchodzonego 17 sierpnia.
A sam indonezyjski dom? Na uwagę zasługuje przede wszystkim łazienka, znacznie różniąca się od naszego konceptu toalety. Prysznic nazywa się tutaj mandi i jest to po prostu spory zbiornik ze świeżą wodą. Do mycia służy plastikowa polewaczka. Do tej pory korzystaliśmy często z tzw. bucket shower, czyli kranu z wodą plus wiadra. Tutaj plus jest taki, że woda w zbiorniku nie jest lodowato zimna, jeśli wcześniej odkręcimy kran i go napełnimy. Samo mycie tylko pozornie wydaje się trudne, a praktyka czyni mistrza. Sercem domu jest salon (lub taras, tudzież weranda jak w przypadku domu Ilony) i kuchnia.
Indonezyjczycy są bardzo gościnni i życzliwi. Otwierają przed gościem nie tylko swój dom, ale również serce, oferując wszystko co mają – przede wszystkim czas.
Bądźmy w kontakcie!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Jutro będziemy w Tentenie, jedziemy z Ranteao.
To czeka Was przeprawa… My dojechaliśmy przed północą, hahaha. Trzymam kciuki, żeby Wam poszło sprawniej!
Rewelacja, już sobie notuję, żeby też kiedyś odwiedzić to miejsce. Najbardziej zazdroszczę tych kakaowców 🙂
Naprawdę warto! Sulawesi szalenie nam się podobało. A kakaowce – bomba! Koniecznie spróbuj świeżego owoca, a potem uprażone ziarna. Niesamowite, że to jedna roślina. Tymczasem serdeczne pozdrowienia z Kilo (Sumbawa)!
Super! Strasznie fajne zdjęcia! Tęsknię za tropikami (ale mam dużo jogurtu) 😉
Marcin, dzięki! My tęsknimy za nabiałem i momentami mamy dość tropików 😉 Nie ma to jak równowaga w przyrodzie, buahahaha 😀 😀