skip to Main Content
Kobiety z Nowsud / Mujeres de Nowsud

Kurdystan irański – myśleliśmy, że wiemy wszystko o gościnności

Kiedy półtora miesiąca temu byliśmy przelotem w Polsce, przyjaciółka opowiedziała mi o artykule, który przeczytała parę dni wcześniej. W artykule przedstawiono historię Polki, która przeszła na islam. Jej rodzina nie zrozumiała jej wyboru i wykluczyła ją z rodzinnych uroczystości, w tym również ze wspólnej Wigilii.

Myślę, że dla wielu osób Wigilia bardziej niż świętem religijnym, jest po prostu ważnym dniem rodzinnym. Tak było również w przypadku muzułmanki. Bardzo chciała poczuć atmosferę świąt i dlatego postanowiła sprawdzić na własnej skórze czy na polskich stołach dalej szykuje się dodatkowe nakrycie. Miała nadzieję, że uda jej się spędzić Wigilię z polską rodziną. Niestety. Pukała do wielu drzwi. W niektórych domach ją przepędzano, w innych wyzywano od wariatek. W jednym mieszkaniu prawie zawołano policję. Nie udało jej się spędzić rodzinnej Wigilii. Zawiedli ją ludzie i polska legendarna gościnność. Smutne, ale prawdziwe. Z drugiej strony kiedy dwa lata temu w ostatniej chwili poinformowaliśmy moich rodziców, że przyjedziemy na kolację wigilijną z gościem, usłyszeliśmy tylko „o rety, ale nie mamy dodatkowego prezentu!”. Prezent udało się załatwić, a dodatkowe nakrycie bardzo się przydało. Nie zawsze więc jest tak źle. Te dwie historie przyszły mi do głowy teraz kiedy wróciliśmy z irańskiego Kurdystanu i chciałabym Wam opowiedzieć o gościnności i życzliwości, jakiej tam doświadczyliśmy. Gościnności wprost legendarnej, pochodzącej od największego narodu pozbawianego własnego kraju. Ta historia będzie również o Kurdach.

Irański Kurdystan

Z Sanandaj wyjechaliśmy wcześnie rano trzeszczącym minibusem. Jechaliśmy wijącymi się serpentynami coraz wyżej i wyżej. Początkowo jałowy krajobraz zmieniał się z każdym przejechanym kilometrem. Tu i ówdzie widać było potoki, a zbocza gór porośnięte były zieloną trawą. Wysiedliśmy z naszego gruchota na rozwidleniu dróg w niewielkim tranzytowym miasteczku. Od razu osaczyli nas taksówkarze, ale o dziwo po zdecydowanym „nie, dziękujemy” bardzo szybko się rozpierzchli. Po kilku minutach spaceru zatrzymał się przy nas mały peugeot. Kierowca i pasażer na migi zaproponowali nam podwózkę „pul nadaram” (czyli bez pieniędzy) kiedy dowiedzieli się, że jedziemy objechać kurdyjskie górskie wioski, a pierwszą z nich jest malowniczy Howraman. Nie do końca wierzyliśmy, ale wsiedliśmy.

Jechaliśmy piękną doliną, na początku pustynną, potem zieloną, a na końcu zaśnieżoną. W końcu dojechaliśmy do zaśnieżonego Howraman. Wysadzono nas przy jedynym hotelu, w którym pokój to bagatela 60$. Tyle po kurdyjskiej gościnności, pomyśleliśmy. Co gorsze, miasteczko wydawało się wyjątkowo mało ciekawe. Piaszczysta droga i kamienne domki, każdy z innej bajki, zupełnie nie wyglądały bajecznie. Byłam rozczarowana do tego stopnia, że od razu chciałam wracać. Całe szczęście Victor nie dał się zmanipulować i zaczęliśmy spacerować po Howramanie.

Wrażenie zrobiły na nas ubrania kobiet – niezwykle kolorowe długie sukienki, ponętnie opinające ciało tam gdzie trzeba. Jak różne od przeważnie czarnych i mało ciekawych ubrań innych kobiet. Bardziej znane są jednak stroje mężczyzn – bardzo charakterystyczne wełniane szerokie spodnie i marynarka, przewiązana pasem, a do tego specjalna czapka z wiązaną chustą. Często cały zestaw uzupełniany jest robionymi ręcznie butami, które można nadal kupić od wyrabiających je rzemieślników. Co ciekawe, tradycyjne kurdyjskie stroje noszone są na co dzień i przez wszystkich – zarówno młodzież jak i dorosłych. Spacerując po Howramanie dostrzegliśmy niebieską ciężarówkę, która bardzo powoli przejeżdżała uliczkami wsi. Przez duży megafon wykrzykiwane były różne słowa. Okazało się, że to obwoźny handel, nadal bardzo popularny nie tylko w małych wsiach, ale również miastach. W tym przypadku sprzedawano owoce i warzywa.

Gościnność i domowy jogurt

Kiszki zaczęły grać nam marsza, więc przysiedliśmy na murku i zaczęliśmy szykować obiad – lokalny cienki chleb, lekko solony ser i słodkie pomidory. Nie zdążyliśmy zabrać się do jedzenia, kiedy z domu naprzeciwko wyszedł mężczyzna. Na migi pokazał, że nie będziemy jeść na ulicy, zabrał część naszych rzezy i kazał iść za sobą. Nieco zdezorientowani weszliśmy do bardzo ładnie udekorowanego mieszkania. Posadzono nas na dywanie w salonie. Po chwili żona pana domu rozłożyła obrus i zaczęła wystawiać jedzenie: zupę, jajka, chleb, domowy dough (jogurtowy napój), pomidory i przepyszne marynowane warzywa. Chcieliśmy podzielić się również naszym jedzeniem, ale ani gospodarz ani gospodyni na to nie przystali, pokazując, że zjemy sobie nasze jedzenie później, a na razie mamy zajadać zupę.

W trakcie naszego obiadu pan domu przeprosił i wyszedł, a my zostaliśmy sami z jego żoną. Rozmowa prowadzona była na migi i ograniczała się do zachwycania się jedzeniem, dekoracją mieszkania (naprawdę ładną), a także okolicą. Wyciągnęliśmy niezastąpiony Lonely Planet i wyczytaliśmy, że najładniejsze widoki na miasto roztaczają się z niewielkiego wzgórza o dość tajemniczej nazwie Pir Saliar. Gospodyni na migi pokazała nam gdzie owo wzgórze się znajduje. Zrozumieliśmy również, że nie jest to zwykłe wzgórze, lecz święte miejsce dla mieszkańców. Dziesięć razy podziękowaliśmy za jedzenie i wskazówki, a potem nadal w szoku, wyszliśmy.

Nocleg przy mistycznym cmentarzu

Pir Saliar okazało się nie tylko malowniczym cmentarzem, ale również miejscem kultu, wokół którego zawiesza się różnokolorowe chusty. Gdyby nie nagrobki z napisami w farsi, można by pomyśleć, że jesteśmy w Nepalu. Otoczenie jest również niezwykłe – z jednej strony ośnieżone zbocza gór, z drugiej szum wody ze sporego wodospadu, a poniżej soczysta zieleń wiosennej trawy. Naprzeciwko zaś sama wieś Howraman, zawieszona na stromym zboczu. Stwierdziliśmy, że się stąd nie ruszamy. Kiedy zapadnie zmrok rozbijemy się na tam, gdzie jest płasko, a na razie po prostu będziemy rozkoszować się błogą atmosferą i widokami.

Mieszkańcy zaczęli się pojawiać po mniej więcej dziesięciu minutach. Nieśmiało zaglądali i pozdrawiali. Dla nikogo nie było problemem, że odpoczywamy w świętym dla nich miejscu. Po godzinie zagadano nas po angielsku. Okazało się, że dwójka turystów nie daje spokoju mieszkańcom i trzeba do nich wysłać kogoś, kto będzie się w stanie z nimi porozumieć. W Howraman jest jedna taka osoba – Mahmud, świeżo upieczony biolog, który dorabia jeżdżąc na taksówce i oprowadzając po okolicy majętnych Japończyków. Mahmud koniecznie chciał zaprosić nas do swojego rodzinnego domu, oczywiście na kolację i nocleg.

Cudem udało nam się osiągnąć kompromis – wspólny spacer po Howraman i herbata w jego domu, a potem samotny biwak przy Pir Saliar. Nie było łatwo, ale argument o magii miejsca przeważył i Mahmud zrozumiał dlaczego tak bardzo chcemy spać akurat tutaj. Był to niezwykły dzień, bo spędzony w towarzystwie niezwykłych ludzi. A biwak w Pir Saliar dopełnił całości. Wieczorem słyszeliśmy głosy dwóch mężczyzn sprawdzających czy niczego nam nie brakuje (!), a rano obudziło nas słońce i… beczenie kóz. Stromym zboczem wspinał się pasterz ze swoim stadkiem. Wstał piękny, ciepły dzień.

Postanowiliśmy, że spróbujemy szczęścia i wypróbujemy autostop w tym mocno odizolowanym miejscu. Kolejna wieś znajdowała się 12 kilometrów serpentyn dalej. Przejeżdżające samochody były pełne po brzegi, ale było wcześnie, więc nie traciliśmy nadziei. Na zboczu, które widzieliśmy nad nami, dojrzeliśmy ogromną watahę w pół dzikich psów. Leżały w cieniu, lekko poszczekując i rozglądając się dookoła. Po około jednym kilometrze zatrzymał się samochód. Jak się okazało później, starszy pan specjalnie po nas wyjechał i zwiózł nas do kolejnej wsi, ekwipując przy okazji w torbę świeżych owoców. Niebywałe.

W Bolbar przyszło nam czekać na kolejny samochód blisko czterdzieści minut, ale znowu, nie martwiliśmy się za bardzo. Krajobraz zapierał dech w piersi, siedzieliśmy częściowo w cieniu zajadając pomarańcze. Czego chcieć więcej? Może dwóch Kurdów przewożących jeszcze ciepły chleb? Właśnie tak był nasz kolejny autostop. Krótki, ale za to bardzo miły. Wysiedliśmy w Selin, gdzie staliśmy się nie lada atrakcją kiedy maszerowaliśmy środkiem wsi. Na rogatkach zatrzymał się kolejny samochód. Tym razem jechaliśmy jak przysłowiowe sardynki, ale w miejscu, gdzie nie ma nadmiaru samochodów, a transport publiczny właściwie nie istnieje, nie można narzekać, ani tym bardziej wybrzydzać!

Wspinaliśmy się po kamienistych serpentynach z rozdziawionymi buziami, bo widoki były obłędne. I tak dojechaliśmy do Nevin. Zatrzymaliśmy się w cieniu, żeby napić się wody, kiedy z pobliskiego sklepu wyskoczył sprzedawca i zaczął rozmawiać ze swoim dostawcą, który właśnie wypakował towar. Nic nie rozumieliśmy, ale wyraźnie wskazywał na nas. Pozdrowiliśmy go i zaczęliśmy iść, ale pan sprzedawca stanął nam na drodze i zaprowadził do samochodu… swojego dostawcy. Kolejny autostop poszedł nam jak z płatka.

Jechaliśmy z kilkoma workami cebuli, więc było bardzo aromatycznie 😉 Tym razem serpentyny zrobiły się jeszcze bardziej malownicze, bo z jednej strony mieliśmy widok na turkusową wodę w rzece Sirwan, a z drugiej na strome zbocza gór. Kierowca wysadził nas na krzyżówce – jechał dalej w góry, a my powoli zjeżdżaliśmy w dół. Nie zdążyliśmy nawet założyć plecaków, kiedy obok zatrzymały się dwa samochody – najpierw taksówka, a za nią biała osobówka. Z taksówki wyskoczył przyjaźnie uśmiechający się wąsacz (pasażer, nie kierowca) i bez ceregieli wziął nasze plecaki i wsadził je do bagażnika. Zaczęliśmy oponować naszym wyjątkowo uproszczony farsi, wykrzykując „no taxi, autostop, pul nadaram”. Nasz dobroczyńca nie pozwolił nawet spojrzeć na stojącą z tyłu osobówkę, wyraźnie chcącą nas zabrać i prawie siłą wsadził nas do taksówki wykrzykując „my guest” i „no problem”.

Behrooz, Kurd o złotym sercu

Wysiedliśmy na dużym postoju taksówek na rogatkach Paveh, miasta, z którego chcieliśmy wrócić do Sanandaj. Wyraźnie na kogoś czekał, więc my czekaliśmy grzecznie z nim. Po chwili pojawił się leciwy pick-up i wreszcie mogliśmy jechać na pace. Byłam wniebowzięta. Dojechaliśmy do cukierni. Pełna konsternacja. Z zaplecza wychodzi cała obsługa. Seria zdjęć i karton słodyczy. Dowiadujemy się, że nasz dobroczyńca nazywa się Behrooz, a jego rodzina jest właścicielem całego budynku, w którym znajduje się między innymi cukiernia. Behrooz prowadzi nas do swojego mieszkania, znajdującego się piętro niżej. Łamanym angielskim mówi nam, że dzisiaj jego dom to nasz dom. Nie wiemy co odpowiedzieć, brakuje nam słów.

Chwila na odświeżenie i już siedzimy w samochodzie Behrooza, który musi rozwieźć towar do sklepów w innym miasteczku. Fajnie, czeka nas ciekawa wycieczka. Nowsud to miasto leżące przy samej granicy z Irakiem. Obydwa kraje rozdziela wąska dolina wypełniona minami, jak wyjaśnia Behrooz. Trasa jest niezwykle malownicza, jedziemy wzdłuż rzeki, a w oddali widać wsie, do których dojechać można tylko konno. Do Paveh wracamy późnym popołudniem. Behrooz zawozi nas jeszcze na okoliczne wzgórza, skąd możemy podziwiać panoramę miasta i okolicy. Poznajemy również jego rodziców, a kolację jemy w zaprzyjaźnionej pizzerii. Jeśli kiedyś będziecie w Iranie, niech was nie zwiodą małe rozmiary irańskiej pizzy. Rzeczywiście średnica może nie jest imponująca, ale pizza ma kilka centymetrów grubości i obfite nadzienie. Zjedzenie dużej okazało się dla mnie niemożliwe. Panowie dali radę, ale w bólach.

W końcu już po zmroku dojechaliśmy do „domu”. Niestety byliśmy tylko we trójkę, bo żona Behrooza pojechała odwiedzić swoich rodziców. Wieczór spędziliśmy bardzo miło, oglądając zdjęcia i pijąc herbatę. O dziwo porozumiewanie się nie sprawiło nam kłopotów. Może sprawę ułatwiły litry herbaty, a może po prostu poznaliśmy się trochę przez cały dzień i po prostu bardzo chcieliśmy dowiedzieć się czegoś o sobie nawzajem. Oglądaliśmy nie tylko zdjęcia, ale również filmy. Najpierw ze świątecznych obchodów w Pir Saliar, podczas których lokalni derwisze tańczą wpadając w trans, a później z wesela Behrooza i jego żony Shein. Rano Behrooz zawiózł nas na dworzec. Oczywiście upewnił się, że wsiedliśmy do odpowiedniego autobusu i pomachał nam na do widzenia. Było nam niezmiernie smutno. Kurdystan pozostawił w nas ślad na zawsze. Kiedyś tutaj wrócimy.


Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie

A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe. 

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 2 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »