skip to Main Content
Langar

Korytarz Wachański (1) Jeepem z Chorog do Langar

Kierowca zapisuje na brudnej szybkie absurdalną kwotę 800 somoni. Za tyle chce zawieźć nas do Langar. Na mojej twarzy maluje się serdeczny uśmiech, a kierowca momentalnie obniża cenę do 600. 

U nas jest wrjemia – tłumaczę spokojnie – tolko djengi brak.

Kierowca łapie w mig i stajemy się jednymi z wielu – Pamirczyków i Wachów czekających na zapełnienie się dzielonej taksówki. Pieniędzy nie ma, jest za to czas. Tracimy twarz białych gringo, francuskich, niemieckich i holenderskich turystów, gotowych zapłacić grube pieniądze byleby tylko jak najszybciej ruszyć dalej i dojechać do celu. Na hasło „ja paljaczka”, nagle okazuje się, że dwóch z czterech otaczających nas kierowców służyło w wojsku w Polsce. Zawiązuje się nić porozumienia tak silna, że kiedy na parking wjeżdża terenówka z Langar, kierowca który początkowo chciał nas nieźle naciągnąć, teraz negocjuje za nas cenę tłumacząc, że my „jak lokalni”. 

Jak lokalni…

Pojedziemy zatem jak lokalni. Za 90 somoni, a nie 200, 300 a nawet 400. Ściśnięci jak sardynki i dopiero wtedy kiedy terenówka się zapełni, czyli za 2 – 3 godziny. Dokąd? Do Langar – ostatniego przyczółka tadżyckiej strony Korytarza Wachańskiego.

Ci, którzy przyjechali z Langar muszą zrobić zakupy zanim ruszą w drogę powrotną. Siadamy więc w naszej czajchanie i podglądamy proces uzupełniania zapasów. Kartony pomidorów i ogórków, worki mąki i baniaki oleju. Każdy grosz się liczy, więc nie obchodzi się bez ostrych negocjacji i pomocy tragarzy, którzy na wózkach dowożą wszystko z bazaru na parking.

Drogocenne zakupy jakimś cudem rozlokowane zostaje na dachu terenówki. Jeszcze nie wiemy, że misterna konstrukcja będzie sprawiać nam problemy przez całą drogę do Langar. Sznurki będą się luzować, a pakunki przesuwać.

Choć ruszyć mieliśmy między 12 a 13, ostatecznie po przepychankach, dyskusjach i tankowaniu samochodu ruszamy po 14. 

Przed nami 215 kilometrów. Żwirowo-piaszczysta szosa prowadzi zabierze nas z Chorog przez Iszkaszim do Langar – naszego celu na dzisiaj. Stąd ruszymy z powrotem pieszo. Bez presji czasu, ciśnienia i stresu. 

Wielka Gra i Korytarz Wachański

Znowu jedziemy wzdłuż rzeki Pandż. Na początku wzburzona, potem rozlewa się coraz bardziej aż momentami przypomina leniwy strumień., wręcz ciemne jezioro. Pierwszy poważny przystanek to Iszkaszim. To tutaj zaczyna się Wachan, nazywany też Korytarzem Wachańskim. Po obydwu stronach rzeki mieszkają Wachowie – kiedyś żyli obok siebie, dzisiaj są podzieleni między Afganistan i Tadżykistan. To efekt Wielkiej Gry, terminu, który przeszedł do historii za sprawą Rudyarda Kiplinga i jego przygodowej powieści „Kim”. 

A po prawej stronie Afganistan

Kiedyś tereny dzisiejszego Afganistanu i Tadżykistanu stanowiły ważny element jednej z odnóg Jedwabnego Szlaku. Pod koniec XIII wieku maszerował tędy nawet Marco Polo. Wędrówka była męcząca, a Pamir wydał mu się miejscem wrogim i zimnym. To on gdzieś wysoko w górach dojrzał imponujące owce, która dziś noszą jego imię. 

To w Wachanie zakończyła się ekspansja rosyjska w Azji Środkowej. Wachan był wówczas (XIX w.) naturalnym buforem między wpływami angielskimi (Indie) i rosyjskimi (Turkiestan). Anglicy robili wszystko co mogli, aby powstrzymać rosyjskie ambicje. Do brytyjskich Indii pozostał im tylko Pakistan i Afganistan, a najprostsza droga prowadziła właśnie przez Wachan. Zakuluarowe pertraktacje i dyplomatyczne zagrywki (te czyste i nieczyste) stanowiły stały element Wielkiej Gry i ostatecznie z końcem XIX wieku doprowadziły do wytyczenia długiego korytarza należącego do Afganistanu, oddzielając tym samym Tadżykistan od Pakistanu. Pokój między Rosją a Anglią. Wachowie po dwóch stronach granicy.

Korytarz Wachański: z Chorog do Langar

Dla nas Korytarz Wachański to kolejne ziszczenie marzeń. Marsz przez wąską dolinę otoczoną ze wszystkich stron górami, zerkanie na drugą stronę rzeki i podglądanie Afgańczyków, a także poznanie Wachów, zobaczenie ich domów i prostego życia.

O ile trasa z Duszanbe do Chorogu była rewelacyjna i w ogóle mi się nie dłużyła, tak trasa z Chorog do Langar ciągnie się w nieskończoność. Co chwilę się zatrzymujemy. Dwie kobiety, które jadą z nami, mają tysiąc pakunków, które zostawiają w każdym kiszłaku po drodze, odbierając przy okazji inne przesyłki. Mam wrażenie, że jedziemy pocztowym dyliżansem z XVIII wieku a i nasza prędkość nie jest chyba większa. 

Staram się zapamiętać (i zaznaczyć na mapie) miejsca, którym będę się chciała przyjrzeć z bliska pokonując tą trasę pieszo, ale wszystko zlewa się w jeden zamazany pyłem obraz. Zielone oazy wyrosłe tam, gdzie spływają lodowcowe potoki, rozrzucone tu i ówdzie wioski, gliniane domy schowane między drzewami, machający na nas Wachowie liczący na podwózkę (nie ma gdzie szpilki wcisnąć – w jeepie jedzie nas 7, a czasami 8, a nawet 9 osób), a w oddali, po drugiej stronie granicy i rzeki, ośnieżone afgańskie szczyty. 

Wachański wychodek

Do Langar dojeżdżamy kiedy słońce schowało się już za horyzontem. Ledwo żywi. Pokłóceni z kierowcą, który próbuje wyciągnąć od nas więcej pieniędzy. Pierwsze co robię to desperacko szukam toalety. Znajduję. Typowy pamirski wychodek, w Wachanie w wersji luks. Zamiast dziury w ziemi otoczonej blachą, mam jedną uroczą ścianę z kamieni, a z drugiej strony widok na góry. Modlę się, żeby akurat nikt tamtędy nie przechodził. Cóż, jest przynajmniej wentylacja. Zastanawia mnie tylko jak korzysta się z wychodka kiedy pada… 

W domu Pashambe

Jest ciemno kiedy wściekle głodni stukamy do maleńskiego guesthouse, który polecili nam znajomi Hiszpanie. Właściciel, Pashambe, wita nas z otwartymi rękami, a jego żona od razu zabiera się za szykowanie kolacji. Doskonale, bo jesteśmy wściekle głodni. Dostajemy do dyspozycji własny pokój – duży i bardzo wygodny. Córka Pashambe przygotowuje nam legowisko. Typowo pamirskie. Dwa cienkie materace, ułożone jeden na drugim stanowią wygodne łóżko. Na to ląduje prześcieradło, poduszki i koce. Po chwili Pashambe przynosi kolację: makaron przesmażany z ziemniakami, do tego sałatka z pomidorów i ogórków, obowiązkowo domowej roboty chleb i herbata. Uczta! 

Rano po równie obfitym śniadaniu rozglądamy się dookoła. Dom Pashambe znajduje się nad rwącą rzeką. To typowy pamirski dom (o pamirskim domu napiszę więcej w kolejnym poście). Niski, ukryty wśród drzew. Latem gotuje się w kuchni na świeżym powietrzu. Oczywiście palenisko opalane jest krowimi, wysuszonymi plackami. 

Pashambe i jego żona cały dzień pracują w obejściu. To uboga rodzina, a dochody z turystów są ważnym zastrzykiem gotówki. Tutaj też zostawiamy trochę lekarstw (głównie paracetamol), bo najbliższy punkt apteczny znajduje się we Vrang, blisko godzinę drogi z Langar. 

Dobrze nam u Pashambe. Siadamy na dużym kamieniu i gawędzimy z właścicielem. Relaksujemy się przy dźwięku wzburzonej wody i podziwiamy górskie szczyty po afgańskiej stronie granicy. Postanawiamy zostać dwie noce w domu Pashambe. Chcemy zobaczyć Langar.

Langar

Langar

Po śniadaniu (znowu uczta – domowy chleb, jajka, pomidory, herbata) ruszamy na spacer po okolicy. Już po chwili rozumiemy co mieli na myśli ci, którzy odwiedzili Wachan przed nami. Nie mija nawet dwadzieścia minut naszego leniwego spaceru w palącym słońcu kiedy słyszymy pierwsze zaproszenie na herbatę. Pozdrawiają nas dzieci, dorośli ciekawie spoglądają i dopytują co robimy z Langar i gdzie nasz kierowca. Mało komu mieści się w głowie, że jesteśmy sami – bez wycieczki, samochodu i kierowcy. A my spacerujemy z bananem na twarzy. Jest wprost niesamowicie pięknie! Wściekle niebieskie niebo kontrastuje z ośnieżonymi górami. Jesteśmy w Wachanie!!!

Korytarz Wachański Langar

Langar

Langar

Po kluczeniu między niskimi domami ukrytymi wśród drzew, wspinamy się w kierunku słynnych petroglifów. To jedyna stricte turystyczna atrakcja Langar i to tutaj kierują się wycieczki. Dla nas znacznie ciekawszy okazuje się cmentarz po drodze do petroglifów. Groby wykopane na stromym zboczu z obłędnym widokiem na Hindukusz robią na nas duże wrażenie.

Popołudniu kierujemy się w stronę granicy z Afganistanem. Po drodze podziwiamy jedną z wielu świątyń. Zaledwie trzy kilometry od domu Pashambe znajduje się most nad rzeką Pandż i przejście graniczne, niestety zamknięte dla obcokrajowców. Nie jest nam dane dojść do mostu. Gwałtowna burza piaskowa zmusza nas do szybkiego odwrotu. Wieje tak silny wiatr, że idziemy mocno pochyleni do przodu. Piach sypie się do oczu i nosa, nagle nie widać nic. Potęga gór…

Ciąg dalszy nastąpi…

 Bądźmy w kontakcie!

  • Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
  • Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
  • Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.

Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »