skip to Main Content
Georgetown

Georgetown. W etnicznym tyglu i malezyjskie multi-kulti

Malezja jest ciekawym krajem. Choć w większości muzułmańska, jest prawdziwym etnicznym i kulturowym tyglem. Doskonałym przykładem swoistego multi-kulti jest wyspa, a nawet szerzej prowincja Penang, a szczególnie Georgetown, niekwestionowana stolica regionu i drugie po Kuala Lumpur największe miasto Malezji.

Powrót do Georgetown

Nie ukrywam, że miałam ochotę wrócić do Georgetown. Kiedy byliśmy tutaj cztery lata temu czułam, że jestem w miejscu wyjątkowym. Wybuchowa mieszanka kultur i religii przyprawiała mnie o zawrót głowy. Ulice pachniały hinduskimi przyprawami i chińskimi kadzidłami, a dookoła nas słychać było nawoływanie muezina, muzykę wyjętą żywcem z kina Bollywood i kościelne dzwony. Obok siebie rozkładali kramy muzułmanie i Chińczycy, a przecznicę dalej można było kupić prosto od Hindusa świeżutkie curry tikka masala. Wiedziałam, że to przedsmak Azji. Jeśli chcesz gdzieś poczuć prawdziwy azjatycki klimat, liznąć trochę Indii, Chin i Malezji w jednym miejscu, to Georgetown i Penang są dla ciebie wymarzonym miejscem.

Georgetown

Geneza malezyjskiego multi-kulti

Żeby zrozumieć ten niesamowity etniczny tygiel trzeba cofnąć się kilkaset lat kiedy to od około XV wieku na Półwysep Malajski zaczęli napływać chińscy emigranci. Nazywani Peranakan osiedlili się na terenie dzisiejszej Malezji i Singapuru, przejmując część malajskich zwyczajów, jednocześnie zachowując swoje tradycje. W ten sposób powstała nowa kultura określana jako Baba-Nyonya. Większość z nich osiedliła się na zachodnim wybrzeżu kraju, dlatego też często określa się ich jako Chińczyków znad Cieśniny (Strait Chinese). Charakteryzuje ich odrębny język (Baba Malay), który łączy w sobie język malajski z elementami dialektu hokkien, odrębna kultura (ubiór, zwyczaje), a nawet kuchnia. Przedsiębiorczy kupcy, przekształcili się w elitę i dość szybko stali się dominującą grupą etniczną na półwyspie. Poza Baba-Nyonya pozostała ogromna grupa Chińczyków wiernych taoizmowi i swojej kulturze, opornych na kulturowy metysaż.

Hindusi natomiast trafili na półwysep za sprawą kolonizatorów, którzy w XIX wieku potrzebowali taniej siły roboczej. Po uzyskaniu przez Malezję niepodległości okazało się, że dwie mniejszości etniczne (Hindusi i Chińczycy) stanowią blisko 50% malezyjskiego społeczeństwa, co więcej Chińczycy kontrolowali większość największych przedsiębiorstw w kraju.

Tutaj należy się słowo wyjaśnienia. Malezyjczyk to nie to samo co Malaj. Malezyjczykiem jest każdy obywatel kraju, niezależnie od etnicznej przynależności, zatem także Malezyjczyk pochodzenia chińskiego czy brytyjskiego. Malajami (lub też Bumiputra) określani są „prawowici” mieszkańcy Malezji, w tym również Orang Asli, czyli rdzenni mieszkańcy Półwyspu i stanów Sarawak i Sabah w malezyjskiej części wyspy Borneo.

Indie w 100%

Chiny czy Malezja?

Pęknięcia w etnicznym tyglu

W latach 60-tych XX wieku społeczna równowaga i tolerancja zaczęła się chwiać w posadach, a najbardziej burzliwym efektem tej sytuacji były antychińskie zamieszki w 1969 roku. Niezadowoleni z utraty wpływów Malajowie zaczęli się domagać swoich praw. W odpowiedzi malezyjski rząd (składający się w większości z Bumiputra) sformułował nową politykę, przesuwając szalę na swoją stronę, pozbawiając tym samym wielu praw inne mniejszości etniczne. Nowa sytuacja dotknęła przede wszystkim Chińczyków i Hindusów, którzy do dzisiaj są dyskryminowani w stosunku do Bumiputra. Jak? Bumiputra mają na przykład preferencyjny ceny gruntu, dostęp do specjalnych zniżek na zakup samochodu, ułatwiony dostęp do edukacji czy uproszczone formalności przy otwieraniu i prowadzeniu działalności gospodarczej. Co więcej, ani Peranakan ani Hindusi nie mogą stać się Bumiputra nawet jeśli przejdą na islam. Brzemię bycia nie-Bumiputra ciągnie się za nimi całe życie i przechodzi z pokolenia na pokolenie.

Georgetown
Pytanie za milion… Peranakan czy Bumiputra?

Georgetown

Chociaż cel został w dużej mierze osiągnięty, a hegemonia Chińczyków zatrzymana, wielokulturowość Malezji jest nadal widoczna gołym okiem, a Georgetown jest najlepszym miejscem, żeby poczuć ją na własnej skórze.

Przyjeżdżając do Georgetown, istnieje duża szansa, że wylądujesz na Chulia Street lub w jej najbliższej okolicy. To turystyczne zagłębie, pełne małych hoteli i guesthousów, sklepów, kawiarni, jadłodajni i barów. Zarezerwujesz tutaj bilety lotnicze, wynajmiesz skuter, spotkasz innych podróżników i turystów no i oczywiście pysznie zjesz. Chulia może też służyć za dobry centralny punkt do eksploracji tego fascynującego miasta. Przyznam, że nigdy nie udało mi się znaleźć rozgraniczenia między poszczególnymi częściami Georgetown. Nigdy też nie zwiedzaliśmy go w jakiś konkretny sposób. Raczej gubiliśmy się wśród pięknych, starych chińskich budynków, hinduskich świątyń czy meczetów, a czasami zwykłych wąskich uliczek.

Georgetown

Georgetown

Georgetown

Ulica Harmonii i religijna tolerancja

Płynne przejście z jednej kultury w drugą.Chyba właśnie w tym tkwi magia malezyjskiego multi-kulti. W Little India ogłuszy cię muzyka rodem z Bollywood, a wzrok otumanią jaskrawe kolory pięknie tkanych sari, w nosie zakręcą przyprawy pysznych curry, żeby po chwili wtopić się w grupy osób zapalających kadzidła w chińskich świątyniach. Na rogu pozdrowi cię staruszek Baba Nyonya, a jeśli masz odrobinę szczęścia, może Malaj zaprosi cię na filiżankę herbaty; usłyszysz śpiew muezina i panteon hinduskich bogów.

Ta kulturowa tolerancja jest najlepiej widoczna na ulicy Kapitan Keling, zwaną też Ulicą Harmonii. Skąd ta nazwa? Na odcinku niecałego kilometra stoją obok siebie: meczet, kościół, świątynia buddyjska, taoistyczna i hinduistyczna – rzecz niespotkana w naszej dość zunifikowanej Europie. Taki religijno-kulturowy spacer robi niesamowite wrażenie.

Georgetown

Georgetown

Georgetown

Georgetown

Georgetown

Warto przejechać się również miejskim autobusem. Większość z nich startuje z nabrzeża, a wszystkie zatrzymuje się w centralnym punkcie miasta, czyli wieżowcu Komtar. Niektóre linie mają trasy daleko poza samo Georgetown. Przyjemną półdniową wycieczką jest wizyta w ogrodzie botanicznym. To bardziej ogromy park, pełen zacienionych miejsc, idealnych na piknik, urokliwych alei, ptaków i pięknych roślin.

Georgetown

Drugą połowę dnia można spędzić w Kek Lok Si, największej buddyjskiej świątyni w kraju. Miejsce to zrobiło na nas ogromne wrażenie kiedy byliśmy na Penang po raz pierwszy. Mieszanka sacrum i profanum zwaliła nas z nóg. Wspinając się po schodach (świątynia ma kilka poziomów), nie mogliśmy wyjść z podziwu, że miejsce kultu pełne jest bazarowych straganów, na których kupić można niemalże wszystko.

W Georgetown mieliśmy również polski akcent. Przez niezastąpiony couchsurfing poznaliśmy świetną parę podróżników – Ulę i Maćka, którzy od kilku miesięcy przemierzają Azję. Penang stanowił dla nich przystanej w drodze. Wynajęli mieszkanie i przyjmowali u siebie innych wagabundów, w tym i nas. Spędziliśmy razem sporo czasu, rozmawiając, pływając w basenie, jedząc i pijąc 😉 A na koniec poznaliśmy nawet Michała, tatę Maćka, który pokonał pół świata, żeby odwiedzić Ulę i Maćka. Pozdrowienia i ściski dla całej trójki!!!! Oby dane nam było spotkać się znowu.

Georgetown
Z Ulą i Mackiem z Razem w nieznane
Informacje praktyczne
Dojazd
Georgetown jest doskonale skomunikowane z resztą kraju. Płynęliśmy z Langkawi, ale zamiast opcji droższej (ale szybszej), czyli bezpośredniego promu z Kuah do Georgetown, wybraliśmy opcję wolniejszą ale tańszą. Prom z Kuah do Kuala Perlis, autobus z Kuala Perlis do Butterworth i 3-minutowy prom do Georgetown. Wyjeżdżając z Georgetown, wybraliśmy bezpośredni autobus do Cameron Highlands.

Nocleg
Poza wspomnianym couchsurfingiem u Uli i Maćka, spaliśmy też w dwóch guesthousach.
Muntri House – w zabytkowej chińskiej rezydencji jest istną oazą. Czyste, schludnie i przyzwoicie cenowo. Uwaga na marginesie, w Georgetown niełatwo o pokój z łazienką (przynajmniej w naszym przedziale cenowym). W Muntri House mieliśmy czystą dwójkę z klimatyzacją i łazienką na zewnątrz. W cenę (60 – 70 RM za dwójkę) wliczone jest skromne śniadanie.
Dmo Inn na Chulia Street to opcja tańsza ale bez charakteru. Pokój z klimatyzacją i łazienką na zewnątrz kosztował 56 RM i bez wątpienia największym plusem miejsca jest przemiła recepcjonistka.

Bądźmy w kontakcie!

  • Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
  • Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
  • Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.

Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!


The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »