Filipiny: północy Luzon. Nasze wzloty i upadki
Musimy powiedzieć, że Filipiny nas testują. Testują nasze siły i naszą cierpliwość. Niejeden raz miałam ochotę wsiąść w samolot i polecieć gdziekolwiek. Niestety mamy już bilety na lot z Manili do Singapuru i zmiana planów nie wchodzi w grę (bilety do Japonii były zbyt drogie ;). Przed nami północny Luzon (to duża wyspa na północy kraju, gdzie leży stolica Manila):
[Wybaczcie kiepską jakość zdjęć w dzisiejszym poście, ale większość z nich została cyknięta z jadącego autobusu albo telefonem w nędznych warunkach. Nie wszędzie mieliśmy też siły albo ochotę robić zdjęcia… Dlaczego? Czytaj dalej.]
W niedzielę wylecieliśmy z El Nido do Clark (to teren dawnej amerykańskiej bazy wojskowej na północ od Manili). Mieliśmy zaplanowany couchsurfing i po cichu liczyliśmy, że uda się zmazać negatywne pierwsze wrażenie z Puerto Princesa. Trochę martwił nas totalny brak zainteresowania naszego hosta, ale zrzucaliśmy to na kark różnic kulturowych.
Angeles City, czyli w burdelowni Filipin
Ustaliliśmy z hostem, że po wylądowaniu wsiadamy w graba (to azjatycki odpowiednik ubera) i jedziemy do jego domu. Niestety przez ponad godzinę nie udało nam się złapać żadnego graba. Wszyscy kierowcy jak jeden mąż odrzucali nasz kurs. Chyba nikomu nie chciało się jechać na lotnisko… Taksówki żądały od nas niebotycznych kwot i nie za bardzo wiedzieliśmy co zrobić, a nasz host zupełnie nas ignorował. Nie odbierał telefonu, nie odpisywał na wiadomości. Niewiele myśląc znalazłam tani hotel w najbliższym mieście i już po chwili siedzieliśmy w jeepneyu, który wiózł nas w nieznane. O dziwo naprawdę dobrze nam to zrobiło – znowu poczuć to łaskotanie w żołądku, duży znak zapytania. Po wielu miesiącach wygodnego życia w Australii i komfortowego podróżowania po Indonezji, odrobina niepewności budziła w nas entuzjazm. Jakie było nasze zaskoczenie kiedy idąc do hotelu zdaliśmy sobie sprawę, że znajdujemy się na ulicy czerwonych latarni. I to nie byle jakiej, bo największej na Filipinach. Centrum Angeles City to dziedzictwo obecności Amerykanów pełne barów i wszelakiej maści burdeli. Na początku nie wierzyłam własnym oczom. Bynajmniej nie szokowała mnie obecność prostytutek i ladyboys-ów, ale starszych panów o kaukaskich rysach. Czasami w grupach, czasami samotnie żółwim tempem poruszali się po chodniku. Inni siedzieli w barach w oczekiwaniu na towarzystwo. Z barów dobiegała głośna muzyka, a jaskrawe światła oślepiały. Szliśmy jak w transie, starając się widzieć jak najmniej. Bo obok starszych panów i pań sprzedających swoje usługi, przebiegały wychudzone i brudne dzieci, a na kartonach koczowały całe rodziny, wyciągając ręce do każdego przechodnia. Nie byłam na to przygotowana i czułam się jak w marnym filmie, przeciskając się w tym dziwnym tłumie.
Grunt to informacja
Kiedy zobaczyłam nasz hotel i pokój, początkowo myślałam, że to kiepski żart. 15 euro za mysią norę z wąskim łóżkiem i łazienką na korytarzu wołającą o pomstę do nieba. No ale gdzieś się trzeba przespać. Pozostałe hotele wynajmowały pokoje na godziny i kosztowały znacznie więcej. Przybita kolejnym negatywnym doświadczeniem z couchsurfingiem miałam ochotę się rozpłakać. Nie za bardzo wiedzieliśmy też co zrobić następnego dnia. Dokąd jechać? Liczyliśmy, że w zaplanowaniu zwiedzania północnego Luzonu pomoże nasz host, a tu lipa. Recepcjonistka również nie była nam w stanie w żaden sposób pomóc. Nie wiedziała jakie autobusu odjeżdżają z Angeles City. Ba, nie wiedziała nawet skąd, nie mówiąc dokąd. Jak zwykle pomógł Internet.
Budzik zadzwonił o 5:40 i o 6 byliśmy już w piekarni na dole kupując śniadanie. Przed 7 czekaliśmy na autobus na północ. Naszym celem było Baguio, miasteczko opisane jako typowa „hill station”. Mamy dobre doświadczenia z indyjskimi hill stations, więc jechaliśmy zadowoleni. Świeże powietrze i góry – tego było nam trzeba! Kiedy na horyzoncie pojawiło się Baguio po raz kolejny nie wierzyłam własnym oczom. Bardziej ohydnego miasta nie widziałam dawno. Owszem, wzgórza były, ale całe pokryte chaotyczną zabudową. Ruch na ulicach przyprawiał o zawrót głowy, a smog wgryzał się w oczy.
Co kraj, to obyczaj
W miastach północnego Luzonu nie ma jednego dworca autobusowego. Są za to mini terminale poszczególnych firm, które lokują się tam, gdzie akurat jest miejsce. Trzeba zatem wiedzieć skąd odjeżdża dany autobus. Z pomocą przychodzi niezastąpiona aplikacja maps.me i już po chwili pędzimy na złamanie karku w stronę terminala firmy GL Trans. Początkowo taksówką, ale po chwili pieszo, bo taksówka zamiast jechać, stoi w korku. Nasz autobus podobno odjeżdża za 20 minut. Chcemy jechać wyżej w góry – do Sagady albo do Bontoc. Kiedy z wywieszonymi językami wpadamy na dworzec, okazuje się, że mamy prawie godzinę czasu. Uffff… Jest chwila, żeby się rozejrzeć, pójść do toalety i wrzucić coś na ząb. Stawiamy na Bontoc (bo podobno mniej turystyczne niż Sagada) i punktualnie o 13:30 ruszamy. Pokonanie 140 km ma zająć nam minimum 6 godzin (!!!). Przez pierwszą godzinę mozolnie wyjeżdżamy z Baguio, żeby potem w żółwim tempie pokonać niezliczoną ilość zakrętów. Wreszcie jest pięknie! Teraz też lepiej rozumiem te 6 godzin. Droga jest niesamowicie kręta i wąska. Co chwila silnik rzęzi kiedy wspinamy się na górę, a po chwili hamulce piszczą jak szalone kiedy jedziemy w dół. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę jak bardzo brakowało mi gór! Nie przeszkadza mi już okropna architektura (albo jej brak) filipińskich wsi, miast i miasteczek. Nie przeszkadza, że rzuca mną na siedzeniu jak kukiełką. Widzę tylko tonące w chmurach góry.
Niewidzialni
Jesteśmy jedynymi turystami w zapchanym do granic niemożliwości autobusie, a czujemy się jak powietrze. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Nikt nie odwzajemnia uśmiechów, nie zadaje pytań. Z jednej strony jest to dziwne. Odwykliśmy od tego. Do tej pory zawsze w mniejszym bądź większym stopniu wzbudzaliśmy jakieś zainteresowanie wśród ludzi. Zawsze ktoś się uśmiechał, ktoś starał się pomóc, podpowiedzieć. Ktoś inny był ciekaw skąd jesteśmy, dokąd jedziemy. Przyzwyczailiśmy się do petardy standardowych pytań o wiek, pracę, dzieci. Na Filipinach cisza. Czujemy się niewidzialni, co pewnie ma i swoje plusy, ale w jakiś sposób stawia barierę między „nami” i „nimi”. Nie zrozum mnie źle, nie oczekuję, że każdy lokales będzie zachwycony widokiem turysty. Bynajmniej. Jednak fajnie byłoby nawiązać jakiś kontakt. Staram się uśmiechać, pozdrawiam, ale rzadko otrzymuję jakąś odpowiedź. Tak jak Tajlandia i Birma będą dla mnie krajami uśmiechów, tak Filipiny stają się powoli krajem anty-uśmiechów.
Szokuje mnie również brak zorientowania. W każdym hotelu, w którym do tej pory byliśmy, pytaliśmy się o rozkłady autobusów i vanów, wynajem motocykla, miejsca do zobaczenia, etc. Nikt nie potrafił nam pomóc. W El Nido próbowano nam jedynie sprzedać wycieczki. Ale już na przykład kwestia ceny trycykla na lotnisko powodowała przerażenie na twarzy recepcjonistki. Podobnie było w Baguio i jak się miało okazać, również w Bontoc.
Do Bontoc dojeżdżamy około 20. Marzę o tym, żeby zostać tutaj przez kilka dni. Rozejrzeć się po okolicy, zobaczyć miasteczko za dnia i, przede wszystkim, nacieszyć się górskimi widokami. Kiedy docieramy do hotelu, dowiadujemy się, że od jutra wszystko jest zarezerwowane. W Bontoc odbywa się jakieś ważne spotkanie i przez najbliższe dni nie będzie wolnych pokoi. Mam ochotę się rozpłakać. Znowu. Z jednej strony – wielka ulga. Mamy gdzie spać. Ale zamiast od razu iść spać, czeka nas planowanie dokąd pojechać. Po 14 godzinach w autobusach, jestem ledwo żywa. Ostatecznie podejmujemy szybką decyzję – z samego rana jedziemy do Sagady. Po pierwsze, blisko (tylko niecała godzina drogi), po drugie – to podobno miejsce turystyczne, czyli teoretycznie nie powinno być problemu z noclegiem. Rzeczywiście rano wskakujemy do jeepneya i już po godzinie jesteśmy w Sagadzie. Jest chłodno, spokojnie i przyjemnie. Chyba nasz filipiński pech wreszcie nas opuścił. Po chwili znajdujemy nocleg – świetny i w dobrej cenie i wiem, że zostaniemy w Sagadzie na kilka dni. Teraz będzie już tylko lepiej!
Jeżeli za sprawą jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności trafisz do Angeles City, możesz sprawnie dojechać do Manili. Jeśli zaś chcesz jechać dalej na północ, udaj się na dworzec autobusowy Dau Terminal. Klimatyzowany i wygodny autobus do Baguio firmy Victory Liner kosztuje 333 peso i odjeżdża co godzinę do 12 – 13. Podróż trwa około 6 godzin. Z Baguio autobusy do Sagady i Bontoc ruszają z dworca GL Trans na tyłach centrum handlowego Baguio Center Mall. Podróż trwa 6 – 7 godzin, a bilet kosztuje 212 peso. Autobus do Sagady odjeżdża o 5:30, 8:30, 9:30, 11:30 i 13:00, a do Bontoc o 7:00, 10:00, 13:30 i o 14:30.
W Angeles City spaliśmy w Sahel Hotel i absolutnie go nie polecamy. Obskurna dwójka z okropną łazienką na korytarzu kosztowała nas 840 peso.
W Bontoc spaliśmy w Archog Hotel. Pokój z łazienką kosztuje 800 peso. Bardzo podstawowa łazienka, a pokój tak mały, że kiedy postawiliśmy plecaki nie za bardzo mieliśmy jak przedostać się do łazienki. Obsługa nie ma pojęcia o rozkładzie autobusów. Poradzono nam, żebyśmy sprawdzili sobie w Internecie.
Jeepneye z Bontoc do Sagady odjeżdżają co chwilę i kosztują 50 peso/osoba.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments