Aliczur: na końcu świata (i w jego najzimniejszej części)
Aliczur. Miejsce po środku niczego, na końcu świata i w dodatku najzimniejsze w Tadżykistanie… Dojechaliśmy tutaj powoli i w naszym stylu, czyli kierującą się do Chin ciężarówką.
Szału nie ma. Nocleg w Aliczur
Po dość trudnych negocjacjach (wynikających chyba z braku chęci zrozumienia przez właściciela) ustalamy cenę 50 somoni od osoby bez posiłków w Umar Guesthouse. Prosty pokój z dwoma maleńkimi łóżkami, toaleta na zewnątrz i zero interakcji z gospodarzami. Tak w skrócie mogę opisać Umar Guesthouse. To kirigiska rodzina, jak przeważająca większość w Aliczur. I da się to odczuć.
Przepaść między gościnnością tadżycką a kirgiską jest ogromna, przynajmniej takie jest nasze pierwsze wrażenie. Nikt z nami nie rozmawia, nikt nie pozdrawia. Po raz pierwszy od dawna nie widzimy nieśmiałych uśmiechów i zaciekawienia na twarzach Pamirczyków. W Aliczur są chyba przyzwyczajenie do turystów. Zatrzymują się tutaj wycieczki. Co drugi dom to guesthouse.
Jesteśmy zadowoleni, że zrezygnowaliśmy z kolacji. Obserwujemy jak inny gość walczy z małą miseczką zupy, w której pływa wielki ziemniak i kawałek kości. Do tego chleb, masło i dżem. Kolacja za 20 somoni. Pocieszamy się, że za dnia wszystko będzie wyglądało lepiej. Chcemy zostać jeden dzień w Aliczur. Dać szansę miasteczku, które wszyscy nam odradzali…
Czekając na słońce
Rano czekamy na słońce. Wieje przejmujący wiatr i jest zimno. Dopiero po dziewiątej robi się przyjemnie ciepło i wychodzimy na spacer. Otaczają nas kirgiskie twarze. Skośne oczy i tradycyjne kalpaki. Rozglądamy się dookoła. Trudno uwierzyć, że jesteśmy tak wysoko w jednym z najbardziej nieprzyjaznych miejsc do życia. Zima temperatury spadają tutaj nawet do -50 stopni. Tak było w ubiegłym roku kiedy padło wiele zwierząt. Trudno wyobrazić sobie taką temperaturę. Jak wyjść do toalety? Oporządzić zwierzęta?
Jak za jakiem, jakiem pogania
Będąc przy zwierzętach. Gdzie nie spojrzymy, otaczają nas jaki. Kierujemy się w stronę rzeki, gdzie widać szczególnie duże stado. Okazuje się, że to same matki z małymi. Zazdrośnie pilnują cielaków. Zaczynam robić zdjęcia kiedy zupełnie znikąd pojawia się dumna właścicielka. Łamanym rosyjskim wyjaśnia, że jest Kirgizką, ale jej rodzina od kilku pokoleń mieszka tutaj, w Aliczur. Momentalnie pojawia się zaproszenie na herbatę – być może nasze pierwsze wrażenie było mylne? Być może w Aliczur i Kirgizi nabyli tadżyckich zwyczajów? A może to po proste srogie warunki życia spowodowały, że każdy dzieli się tym co ma? Zamiast przyjąć zaproszenie na herbatę (nie chcemy sprawiać kłopotu – zdajemy sobie sprawę, że herbata byłaby pretekstem do pełnego obiadu, a czujemy, że tutaj, podobnie jak w Wachanie, ludzie nie mają zbyt wiele), robimy zdjęcia. Właścicielka jaków chętnie pozuje.
Kręcimy się po wsi podglądając życie. Aliczur to kilkadziesiąt domów. Tylko niektóre z nich to tradycyjne pamirskie domy. Tu i ówdzie stoją jurty. Jak wyjaśnia nam młody Tadżyk, który przez chwilę nam towarzyszy, jurty stawiane są przede wszystkim dla turystów. Widzimy, że wiele osób pracuje przy swoich domach. Naprawiają dachy, uszczelniają okna. Kładą nową warstwę gliny, układają kamienie. Przygotowania do zimy. Wszędzie suszą się jakowe placki – jedyny dostępny opał. W Aliczur nie ma drzew, a jedyna roślinność to rachityczne trawy – pokarm jaków, kóz i owiec, które wypasają się w okolicy.
Najładniejszy budynek w Aliczur to siedziba policji. Murowany i otynkowany sprawia dziwne wrażenie wśród niskich i raczej biednych domów mieszkańców.
Meczet i budynek policji. Dwa okazałe budynki w Aliczur
Kirgizi większością
Nasz tadżycki towarzysz wyjaśnia nam, że w Aliczur blisko 80% mieszkańców to Kirgizi. To, co nas dziwi to fakt, że choć Kirgizi żyją w Pamirze od pokoleń, nie mówią po tadżycku. Teraz rozumiemy dlaczego mało kto reagował na nasze pozdrowienia kiedy przyjechaliśmy do Aliczur.
Po obiedzie usiłujemy zorganizować się w transporcie do Murgab, ale nie jest to prosta sprawa. Wypytujemy mieszkańców i pracowników dwóch restauracji, nastawionych przede wszystkim na turystów i kierowców ciężarówek. Podobno około 7 rano jest marszrutka do Murgab. Początkowo myśleliśmy o autostopie, ale widzimy, że w zasadzie nie przejeżdżają żadne samochody. Ciężarówki ruszają w środku nocy. Rozglądamy się i szukamy innych turystów, ale poza dwójką, która rusza do Murgab dzisiaj ze swoim kierowcą, nie ma nikogo. Nie pozostaje nam nic innego jak marszrutka z samego rana. Rezerwujemy dwa miejsce i potwierdzamy miejsce „odbioru”, a potem idziemy na kolejny spacer.
Fotogeniczne miśki
Idziemy w stronę Murgab. Droga biegnie prosto aż po horyzont, gdzie majaczą się góry. Wieje porywisty, a prawie 4000 m wysokości powoduje, że jest przejmująco zimno. Zasuwamy kurtki po sam nos i odbijamy z drogi w stronę stada jaków. Towarzyszą nam dwa miśki – psy z restauracji dla kierowców, które nagle odkryły pasterskie powołanie. Zaganiają zwierzęta, przednio się przy tum bawiąc. Pozują nam do zdjęć i pozwalają na pieszczoty.
Choć Aliczur nie jest może najciekawszym miejscem na świecie, trzeba przyznać, że przy zachodzącym słońcu widoki zwalają z nóg. Choć początkowo byłam wściekła, że zamiast do podobno uroczego Bulunkul, postawiliśmy na mało życzliwe Aliczur, teraz dziękuję losowi. Podchodzimy do stada jaków i napawamy się surowością okolicy. Podglądamy ogromne stado owiec i kóz, zapędzane przez pasterzy do Aliczur. To zwierzęta kilku rodzin. Pasterze pracują rotacyjnie i zajmują się wieloma zwierzętami. W ten sposób inni mogą zajmować się domem i przygotowywać wieś na nadejście zimy.
Wspomniałam Bulunkul. Bardzo chciałam tam pojechać. Byłam nawet gotowa zapłacić za regularną „wycieczkę” ale niestety nie udało mi się znaleźć nikogo, kto by nas tam zawiózł. Właściciel guesthousu podał absolutnie śmieszną cenę. Z jego twarzy mogłam wywnioskować, że po prostu nie chce mu się jechać. Krótkie negocjacje nie przyniosły niczego, w dodatku ciągle przesuwał godzinę wyjazdu aż zrobiło się późno. Szkoda…
Z samego rana punktualnie stajemy w miejscu, gdzie ma odebrać nas marszrutka, która nie pojawia się przez kolejne trzydzieści minut. Z drugiej strony miasteczka wyjeżdża samochód wyglądający jak minibus, ale zupełnie nie zwraca uwagi na nasze wymachiwania i krzyki. Nagle widzimy samochód, który skręca w stronę restauracji. Trzech Tadżyków jadących do Murgab szuka śniadania. Rozmawiamy chwilę, dostajemy w prezencie melona i myślimy sobie, że może po śniadaniu, podrzucą nas do Murgab. To tylko 100 km po niezłej drodze – dwie, maksymalnie trzy godziny drogi. Jeśli uda nam się gdzieś upchnąć plecaki w ich małym oplu pełnym owoców… Udaje się! Jedziemy do Murgab!
- Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
- Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
- Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.
Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
This Post Has 0 Comments